W czasie gdy jesteśmy świadkami zmasowanego i niecofającego się przed niczym ataku na Kościół, warto przypomnieć o jego fundamentalnej roli oraz o heroicznej postawie świętych i bohaterskich kapłanów.
Kościół katolicki jest największym skarbem dla całej ludzkości i każdego narodu.
O tej prawdzie przypominał nam św. Jan Paweł II: „Kościół jest przecież naszą duchową matką, Jemu zawdzięczamy to, że »zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi: i rzeczywiście nimi jesteśmy« (1 J 3,1)”;
„Kościół jest Ciałem Chrystusa (por. 1 Kor 12,27)”, wspólnotą zbawienia, w której Chrystus żyje i działa.
„Droga, jaką wskazuje nam Chrystus żyjący w Kościele, prowadzi ku dobru, ku prawdzie, ku życiu wiecznemu. Jest to przecież Chrystus przemawiający, przebaczający, Chrystus uświęcający. »Nie« powiedziane Kościołowi byłoby również »nie« powiedzianym Chrystusowi. […]
To prawda, że Kościół jest rzeczywistością także ludzką, która niesie w sobie wszystkie ludzkie ograniczenia i niedoskonałości. Składa się bowiem z ludzi grzesznych i słabych. Czyż Chrystus sam nie chciał, by nasza wiara w Kościele zmierzyła się z tą trudnością? […]
Trzeba, abyśmy byli wiernymi dziećmi Kościoła, który tworzymy. Jeśli naszą wiarą i życiem mówimy »tak«Chrystusowi, to trzeba również powiedzieć »tak« Kościołowi” (Częstochowa, 4 czerwca 1997 r.).
Powstanie państwa polskiego, jego niezależność, a zarazem włączenie w krąg cywilizacji łacińskiej, wyjście wreszcie obronną ręką z rozmaitych dramatycznych dziejowych zawieruch nie byłoby możliwe, gdyby nie przemożne wsparcie Kościoła oraz jego mężnych i świętych pasterzy.
Cud wskrzeszenia do życia naszej Ojczyzny po 123 latach zaborów był możliwy dzięki modlitwom wielu pokoleń Polaków oraz ich zakorzenieniu w wierze, w polskiej tradycji i kulturze.
Brytyjski historyk Richard Evans napisał, że Kościół katolicki w Polsce, ze swoją ponad- tysiącletnią historią, jest instytucją, która „bardziej niż wszystkie inne przyczyniła się do zachowania polskiej tożsamości na przestrzeni wieków”.
Nie powinno więc dziwić, iż główne ostrze w walce o unicestwienie polskiego narodu wymierzone było m.in. właśnie w Kościół, a więc przede wszystkim w katolickie duchowieństwo.
Szczególnie brutalne prześladowanie polskiego Kościoła miało miejsce w czasie II wojny światowej.
Duchowieństwo stanowiło część polskiej inteligencji, dlatego też niemiecki okupant postawił sobie za cel jego fizyczną eksterminację. Plan ten realizowany był w ramach tzw. programu Intelligenzaktion, czyli akcji systematycznego wyniszczania polskich elit na ziemiach podległych III Rzeszy.
Najdotkliwsze represje miały miejsce na terenach bezpośrednio włączonych do nazistowskich Niemiec. Tu kościoły były metodycznie zamykane i zamieniane na magazyny, a większość duchowieństwa zamordowana, uwięziona lub deportowana.
Prześladowani byli również wierni świeccy. Straty w skali całego kraju były zatrważające.
W niemieckich obozach koncentracyjnych zginęło co najmniej 1811 duchownych, zarówno diecezjalnych, jak i zakonnych. Spośród 6400 duchownych poddanych eksterminacji śmierć z rąk samych tylko hitlerowców poniosło: 4 biskupów, 1934 księży, 575 zakonników i 289 sióstr zakonnych.
Setki kościołów i klasztorów zostało skonfiskowanych, zamkniętych lub zdewastowanych. W samej, przemianowanej na tzw. Kraj Warty, Wielkopolsce z 1700 kościołów i kaplic czynnych pozostało tylko ok. 60, a z 2400 kapłanów – posługę spełniało jedynie ok. 60.
Nienawiść do duchowieństwa wynikała z ogólnego planu unicestwienia polskiej kultury. W germanizacyjnych planach Hitlera nie było miejsca dla katolicyzmu.
Szacuje się, iż w czasie całej wojny z rąk niemieckich i sowieckich zamordowanych zostało łącznie nawet ok. 3000 polskich kapłanów (diecezjalnych i zakonnych), co stanowiło ćwierć ogółu przedwojennego duchowieństwa!
Symbolem męczeństwa polskiego Kościoła stał się św. Maksymilian Kolbe, który zginął w bunkrze głodowym w Auschwitz-Birkenau, poświęcając swoje życie za innego więźnia.
Niemieccy okupanci i sowieccy komuniści doskonale wiedzieli, że nie da się unicestwić polskiego narodu bez wcześniejszego zniszczenia polskiego Kościoła. O tej zbrodniczej ideologii pamiętać powinni ci wszyscy, którzy kierują się nienawiścią do Kościoła.
Dachau
Zdecydowana większość polskich kapłanów przeznaczonych do wysyłki do obozów koncentracyjnych przeszła przez KL Dachau, który pełnił funkcję głównego obozu dla duchownych z Kościołów chrześcijańskich.
Przez obóz ten przeszło ok. 2771 osób duchownych, w większości (95%) byli to księża katoliccy.
Zdecydowanie największa liczba zesłanych tam po wybuchu wojny duchownych pochodziła z Polski. Z tego też względu KL Dachau nazywany jest „Golgotą polskiego duchowieństwa”, tu bowiem oddało swoje życie 90% wszystkich polskich księży, którzy zginęli podczas wojny na zachodzie Europy. Spośród 1773 polskich kapłanów w samym obozie zmarło ich aż 928.
Naziści zaprowadzili w obozie hierarchię rasistowską, celowo trzymając Polaków w gorszych warunkach. Znaczna grupa polskich duchownych została wybrana do przeprowadzania pseudomedycznych doświadczeń.
Duchowni ginęli przez okrutne kary, które wymierzano im za „wykroczenia”: bito ich na śmierć lub kazano im biegać aż do całkowitego wyczerpania. Część więźniów zmarła z powodu epidemii tyfusu.
Polskim duchownym nie było wolno prowadzić jakiejkolwiek działalności religijnej. Niektórym księżom udawało się jednak po kryjomu, z narażaniem życia, odprawiać Mszę św.
Gdy zbliżał się koniec wojny, księża zdawali sobie sprawę, że Niemcy planowali ich likwidację, dlatego też odprawili oni dziewięciodniową nowennę do św. Józefa, zakończoną uroczystym aktem zawierzenia.
Tuż przed wyzwoleniem obozu Amerykanom udało się przechwycić telegram H. Himmlera z rozkazem: „Żaden więzień nie może wpaść żywy w ręce wroga”.
Dzięki szybkiej interwencji wojsk amerykańskich nie udało się Niemcom dokonać tej zbrodni. W ten sposób ok. 900 pozostałych przy życiu polskich kapłanów zostało ocalonych.
Jednym z nich był sługa Boży ks. Aleksander Woźny, który tak opisał moment wyzwolenia: „Amerykanie […] przyspieszyli wyzwolenie Dachau, ponieważ przejęli telegram Himmlera. […] Wszystko odbyło się bez większego rozlewu krwi. Uważamy to za specjalne wstawiennictwo św. Józefa. […] Jemu niewątpliwie zawdzięczamy uratowanie”.
Powstańczy kapelani
Apogeum niemieckiego terroru przypadło na czas Powstania Warszawskiego. Już na samym jego początku Niemcy rozstrzelali 16 jezuitów, a w dniach 5–7 sierpnia 1944 r. bestialsko zamordowali 30 redemptorystów i około 60 tys. mieszkańców warszawskiej dzielnicy Wola.
W szpitalu św. Łazarza rozstrzelano siedem posługujących tam benedyktynek sakramentek. W zbombardowanym kościele Sakramentek zginęło z kolei czterech księży, 35 sióstr sakramentek i około tysiąca osób świeckich!
W czasie Powstania Warszawskiego pomoc duchową i sakramentalną, dobrowolnie i z poświęceniem, niosło powstańcom ok. 150 kapelanów (40 z nich zginęło).
Na posterunkach walczącej Warszawy oddawali życie również inni duchowni, m.in. dominikanin – bł. o. Michał Czartoryski (1897–1944) – inżynier architektury i wychowawca studentów.
W drugim dniu powstania o. Michał nie skorzystał z możliwości ukrycia się przed Niemcami w stroju sanitariusza – jak mu zaproponowano – lecz jako jedyny ze szpitalnego personelu pozostał do końca z grupą ciężko rannych powstańców i cywilów.
Pół godziny po ewakuacji obsługi powstańczego szpitala Niemcy rozstrzelali w piwnicach lazaretu pozostałych tam chorych, a wraz z nimi o. Michała, który do końca duchowo wspierał rannych.
Innym kapelanem męczennikiem był ks. prof. Jan Salamucha (1903–1944) – niezwykle uzdolniony filozof i bohaterski obrońca Reduty Wawelskiej. Ksiądz Salamucha odmówił wycofania się z powstańcami, woląc do końca pozostać z rannymi. Zginął 11 sierpnia, rozstrzelany przez żołdaków z kolaboracyjnej Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej.
Na Żoliborzu z kolei, ażeby przerwać masakrę ludności cywilnej, ks. Hieronim Brzozowski wyszedł do strzelających Niemców, niosąc w monstrancji Jezusa obecnego w Hostii. Żołnierze wstrzymali wówczas ogień i wypuścili cywilów. Po pewnym jednak czasie zamordowali owego bohaterskiego kapłana.
Z kolei podczas pacyfikacji Czerniakowa esesmani w bestialski sposób zamordowali 28-letniego pallotyna – o. Józefa Stanka. Ojciec Stanek jako kapelan oddziałów powstańczych odprawiał dla powstańców Msze św., spowiadał, udzielał pomocy rannym i umierającym oraz ludności cywilnej.
W ostatnich dniach powstania zrezygnował z możliwości przeprawy na drugi brzeg Wisły. 23 września 1944 r. Niemcy wzięli go do niewoli. Poddali go okrutnym torturom, a następnie powiesili na kapłańskiej stule.
Jeden ze świadków jego męczeństwa napisał: „Świadom, co go czeka, ks. Stanek stał spokojnie i udzielał świadkom egzekucji błogosławieństwa”!
Bestialstwo hitlerowców nie miało granic. Szczególnie nienawidzili oni księży, których – z racji czarnej sutanny – nazywali „diabłami”. Nienawiść ta nie znała świętości. I tak na przykład ks. Mieczysława Krygiera rozstrzelano u stóp ołtarza, gdy odprawiał Mszę św.
Ofiara za Ojczyznę
Mniszki Benedyktynki od Nieustającej Adoracji Najświętszego Sakramentu (sakramentki), zamieszkałe w klasztorze na Nowym Mieście w Warszawie, od początku wspierały powstańców.
By umożliwić im łączność pomiędzy Starówką a frontem, pomimo istniejącej w zgromadzeniu ścisłej klauzury, siostry otworzyły bramy swego klasztoru. Pomagały okolicznej ludności i uciekinierom z Woli. Gotowały zupy, z narażeniem życia przynosiły wodę i udzielały schronienia.
Od 10 sierpnia na prośbę dowództwa przyjęły pod swój dach szpital powstańczy batalionu „Gustaw”.
Gdy losy Starówki dobiegały końca, siostry otrzymały od Niemców ultimatum: albo przejdą na ich stronę, albo zostaną zbombardowane. Mniszki podjęły bohaterską decyzję o pozostaniu na miejscu.
Były całkowicie świadome konsekwencji swej decyzji. Poczuły jednak równocześnie – każda z nich z osobna – wewnętrzne natchnienie. Zrozumiały one, iż wolą samego Boga jest, by poświęciły swe życie i oddały się w dobrowolnej ofierze w intencji wolnej i Chrystusowej Ojczyzny. Był to akt najwyższego patriotyzmu, a zarazem chrześcijańskiej miłości bliźniego. Upodobnił je on bowiem do ofiary samego Jezusa.
31 sierpnia 1944 r. Niemcy zbombardowali kościół i klasztor sakramentek. Pod gruzami zginęło wówczas ok. tysiąca osób, w tym czterech kapłanów oraz 35 sióstr sakramentek. Razem z mniszkami zginęli powstańcy, sieroty oraz szukająca schronienia ludność cywilna.
Gdy spadały bomby, siostry trwały na adoracji. Zgodnie z zakonnym zwyczajem każda z sióstr miała narzucony na siebie sznur – znak zjednoczenia z Chrystusem.
Jedna z poległych zakonnic tak sformułowała intencję, w jakiej złożyły się one w ofierze: „Aby Polska, gdy powstanie, nie była ani biała, ani czerwona, ale Chrystusowa” [symboliczne ujęcie odnoszące się do wolności od jakiejkolwiek ideologii poza Chrystusowa – przyp. red.]. Siostry prosiły, by ich ofiara wyjednała wolność i miłosierdzie dla Polski.
Masakra w klasztorze
Którejś nocy na przełomie maja i czerwca 1944 r. mieszkaniec klasztoru Jezuitów przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, popularnie zwanego „Domem Pisarzy”, o. Karol Sawicki SJ, zerwał się z łóżka, usłyszawszy, że ktoś wszedł do jego pokoju. Może na jawie, a może przez sen zobaczył o. Józefa Czudkę – jezuitę, zamordowanego przez Niemców 16 lutego 1941 r. w obozie koncentracyjnym w Dachau. Przybysz powiedział: „Uciekajcie z tego domu, bo wszystkich was tutaj wymordują!”.
2 sierpnia 1944 r., w drugim dniu Powstania Warszawskiego, doszło do prawdziwej masakry warszawskiego duchowieństwa. Niemcy wyprowadzili z budynku przełożonego klasztoru, ks. superiora Edwarda Kosibowicza – rzekomo celem udzielenia dodatkowych wyjaśnień w dowództwie.
Pozostałych, stłoczonych w niewielkim pomieszczeniu Polaków Niemcy obrzucili granatami, a następnie dobili strzałami z broni maszynowej. Ciała ofiar spalono. W masakrze tej zginęło blisko 40 osób (8 kapłanów i 8 braci jezuitów oraz ponad 20 osób świeckich).
Ostatnią ofiarą tego mordu był powstańczy kapelan, ks. Franciszek Szymaniak SJ. Nieświadomy tragedii przyszedł on do Domu Pisarzy po konsekrowane Hostie i zginął rozstrzelany w klasztornej kaplicy.
Jedną z ofiar tej masakry był sługa Boży o. Władysław Wiącek SJ (1910–1944). Był on cenionym duszpasterzem, kierownikiem duchowym oraz wykładowcą na konspiracyjnych kursach teologii.
Na krótko przed śmiercią o. Wiącek, wraz z pozostałymi jezuitami, został zamknięty w klasztornej kotłowni. Prowadził tam wspólne modlitwy i udzielił obecnym absolucji zbiorowej [rozgrzeszenie, którego udziela kapłan kilku penitentom jednocześnie bez uprzedniego wyznania przez nich grzechów – przyp. red.]. Krótko potem nastąpiła masakra.
W znalezionym przy szczątkach ofiary brewiarzu znajdowała się kartka z odręczną notatką: „Matko Najświętsza, ofiaruję się Tobie tak, aby nic po mnie nie pozostało”…
Błogosławić katom?
Wyprowadzany przed klasztor superior jezuitów, o. Edward Kosibowicz, wiedział, że za chwilę zostanie rozstrzelany. W momencie, w którym oprawcy skierowali na niego broń, o. Edward podniósł dłoń w geście błogosławieństwa, jak gdyby błogosławił swoim niemieckim oprawcom. Padły strzały. Ojciec upadł, z błogosławiącą dłonią…
Świadkiem owej tragicznej sceny był mieszkaniec pobliskiego domu. Dzięki niemu, po wojnie, udało się zlokalizować szczątki ojca superiora. Kiedy ekshumowano jego ciało, tym, co przykuwało uwagę, była prawa ręka zmarłego, która leżała w pozycji wskazującej właśnie na gest błogosławieństwa.
Niezwykła postawa o. Kosibowicza przywołuje na myśl innych kapłanów, którzy w obliczu śmierci wykazali się heroizmem godnym największego podziwu. Jednym z nich był bł. o. Józef Cebula OMI (1902–1941), który otrzymał od Niemców zakaz wykonywania jakichkolwiek czynności kapłańskich poza sprawowaniem jednej Mszy św. niedzielnej.
On jednak wczesnym rankiem lub późnym wieczorem, w cywilnym ubraniu, odwiedzał chorych, spowiadał wiernych, chrzcił dzieci i błogosławił małżeństwa. Codziennie też nocą odprawiał Eucharystię.
Ponieważ wbrew zakazowi poszedł udzielić osobie chorej sakramentów świętych, w kwietniu 1941 r. został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen, gdzie był bestialsko bity oraz torturowany i niemalże od razu przeznaczony do kompanii karnej, do pracy w kamieniołomie. Pilnujący go SS-man bił go za każdym podniesieniem młota.
Naoczny świadek potwierdził, że podczas pracy o. Cebulę cały czas bito, a „na jego ciele nie widać było ani jednego miejsca, które nie byłoby sine”.
Zadziwia spokój i niewzruszoność, z jaką o. Józef to wszystko znosił. Bijąc go kijami, oprawcy z SS zmuszali go, by odmawiał modlitwy i śpiewał pieśni, z których drwili. Nie byli oni jednak w stanie odebrać kapłanowi wewnętrznego pokoju. Ojciec Józef nie narzekał. Odrobiną żywności, jaką otrzymywał, dzielił się z innymi.
Któregoś dnia odważył się upomnieć krzyczącego nań i bijącego go SS-mana, mówiąc mu, iż w rzeczywistości nic nie może mu uczynić; może go jedynie zabić, i że złość to broń ludzi słabych.
Kapłan przypomniał również swemu oprawcy, że jest Ktoś, kto sądzi czyny ludzkie i zna sprawiedliwość. Gdy to mówił, to „taki majestat bił z jego twarzy, że SS-man mimo woli umilkł”.
28 kwietnia Niemcy zmusili o. Józefa, żeby biegał w stronę tzw. strefy zakazanej, gdzie otrzymał serię z karabinu maszynowego za „próbę ucieczki”. Świadkowie potwierdzają, iż kiedy jeszcze na wpół żywego ojca wieziono do spalenia w krematorium, uniósł on dłoń w geście błogosławieństwa.
Wierność głosowi sumienia i błogosławienie katom, w obliczu męczeńskiej śmierci, musi być odczytywane jednoznacznie – jako symboliczny znak przebaczenia oprawcom. Jest to najwyższy akt miłości bliźniego. Sam z siebie jednak człowiek nie jest w stanie dokonać takiego heroicznego czynu.
„Beze Mnie nic nie możecie uczynić” – mówi Jezus (J 15,5).
Przebaczenie to akt woli, który jest zarazem owocem zbawczej łaski płynącej z Chrystusowego krzyża. Pan Jezus chciał, by cały Jego Kościół w modlitwie, życiu oraz działaniu był znakiem i narzędziem przebaczenia i pojednania, które On nabył dla nas za cenę swojej Krwi (por. KKK 983).
Być człowiekiem sumienia
Przypominając martyrologię katolickiego Kościoła, powinniśmy sobie na nowo uświadomić znaczenie homilii św. Jana Pawła II, wygłoszonej przezeń w czasie pielgrzymki do Polski i Czech w 1995 r.
Ojciec Święty mówił wówczas: „Świadectwo męczenników jest dla nas zawsze jakimś wyzwaniem – ono prowokuje, zmusza do zastanowienia. Ktoś, kto woli raczej oddać życie, niż sprzeniewierzyć się głosowi własnego sumienia, może budzić podziw albo nienawiść, ale z pewnością nie można wobec takiego człowieka przejść obojętnie.
Męczennicy mają nam więc wiele do powiedzenia. Jednak przede wszystkim oni pytają nas o stan naszych sumień – pytają o naszą wierność własnemu sumieniu.
Sobór Watykański II nazywa sumienie »najtajniejszym ośrodkiem i sanktuarium człowieka« i wyjaśnia:
»W głębi sumienia człowiek odkrywa prawo, którego sam sobie nie nakłada, lecz któremu winien być posłuszny i którego głos wzywający go zawsze tam, gdzie potrzeba, do miłowania i czynienia dobra, a unikania zła, rozbrzmiewa w sercu nakazem: czyń to, a tamtego unikaj« (Gaudium et spes, 16).
Jak widać z powyższego tekstu, sumienie jest dla każdego człowieka sprawą o zasadniczym znaczeniu. Jest ono naszym wewnętrznym przewodnikiem i jest także sędzią naszych czynów. Jakże ważne jest więc, aby nasze sumienia były prawe, aby ich osądy oparte były na prawdzie, aby dobro nazywały dobrem, a zło – złem.
Aby – wedle słów Apostoła – umiały »rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe« (Rz 12,2). […]
Być człowiekiem sumienia to znaczy przede wszystkim w każdej sytuacji swojego sumienia słuchać i jego głosu w sobie nie zagłuszać, choć jest on nieraz trudny i wymagający; to znaczy angażować się w dobro i pomnażać je w sobie i wokół siebie, a także nie godzić się nigdy na zło, w myśl słów św. Pawła:
»Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj!« (Rz 12,21).
Być człowiekiem sumienia to znaczy wymagać od siebie, podnosić się z własnych upadków, ciągle na nowo się nawracać. Być człowiekiem sumienia to znaczy angażować się w budowanie królestwa Bożego: królestwa prawdy i życia, sprawiedliwości, miłości i pokoju, w naszych rodzinach, w społecznościach, w których żyjemy, i w całej Ojczyźnie; to znaczy także podejmować odważnie odpowiedzialność za sprawy publiczne; troszczyć się o dobro wspólne, nie zamykać oczu na biedy i potrzeby bliźnich, w duchu ewangelicznej solidarności:
»Jeden drugiego brzemiona noście« (Ga 6,2).
Nasz wiek XX był okresem szczególnych gwałtów zadawanych ludzkim sumieniom. W imię totalitarnych ideologii miliony ludzi zmuszano do działań niezgodnych z ich najgłębszymi przekonaniami.
Wyjątkowo bolesne doświadczenia ma pod tym względem cała Europa Środkowo-Wschodnia. Pamiętamy ten okres zniewalania sumień, okres pogardy dla godności człowieka, cierpień tylu niewinnych ludzi, którzy własnym przekonaniom postanowili być wierni.
Pamiętamy, jak doniosłą rolę odegrał w tamtych trudnych czasach Kościół jako obrońca praw sumienia – i to nie tylko ludzi wierzących! […]
O tamtych czasach, czasach wielkiej próby sumień trzeba pamiętać, gdyż są one dla nas stale aktualną przestrogą i wezwaniem do czujności: aby sumienia Polaków nie ulegały demoralizacji, aby nie poddawały się prądom moralnego permisywizmu, aby umiały odkryć wyzwalający charakter wskazań Ewangelii i Bożych przykazań, aby umiały wybierać, pamiętając o Chrystusowej przestrodze:
»Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić? Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?« (Mk 8,36-37).
Wbrew pozorom praw sumienia trzeba bronić także dzisiaj. Pod hasłami tolerancji w życiu publicznym i w środkach masowego przekazu szerzy się nieraz wielka, może coraz większa nietolerancja.
Odczuwają to boleśnie ludzie wierzący. Zauważa się tendencje do spychania ich na margines życia społecznego, ośmiesza się i wyszydza to, co dla nich stanowi nieraz największą świętość. Te formy powracającej dyskryminacji budzą niepokój i muszą dawać wiele do myślenia” (Skoczów, 22 maja 1995 r.).
- Zainteresował Cię ten tekst? Zobacz też: Ksiądz Aleksander Woźny – pokorny sługa Chrystusa i ludzi