Przyrzekłem Bogu, że już nigdy nie trafię za kraty

Po latach działalności w grupie przestępczej alkohol i narkotyki stały się moją codziennością. Mówiłem, że poświęcam się tak, by dzieci i żona mieli wszystko. Prawda była jednak inna: ja po prostu zmierzałem egoistyczną drogą ku zagładzie. W końcu zostałem aresztowany…

Był wczesny poranek 11 sierpnia 2018 r., gdy wraz z trójką znajomych wyruszyliśmy na Kaszuby. Zmierzaliśmy na obóz terapeutyczny: 12 kroków Anonimowych Alkoholików. Pomyślałem: „Jak do tego doszło, że ja tam w ogóle jadę?!”.

W połowie marca 2018 r. przestałem pić. Moja żona miała dość życia ze mną, ja również powoli zaczynałem mieć dosyć wszystkiego. Kilka miesięcy wcześniej boleśnie zraniłem swoją żonę i cała moja rodzina odczuła skutki wyrządzonego przeze mnie zła. Ponad dwa miesiące mojego niepicia sprawiły, że kompletnie sobie nie radziłem z życiem i ze swoimi emocjami. Alkohol i narkotyki dawały mi ulgę i maskowały moje wewnętrzne problemy. Bez nich wariowałem: stawałem się nerwowy, agresywny, skory do kłótni. Czułem się bardzo biedny i poszkodowany.

Pod koniec maja poszedłem na mityng AA. Sam do końca nie wiem, jak tam dotarłem, ale uczestniczyłem w spotkaniu. Zaskoczyło mnie ciepłe przyjęcie przez wspólnotę i troska, jaką otoczyli mnie tam obcy ludzie. Byłem oszołomiony i szczęśliwy, że w końcu komuś na mnie zależy.

Tydzień później pojawiłem się na spotkaniu ponownie. Tam dowiedziałem się o terapii i leczeniu w poradni uzależnień. Po spotkaniu z terapeutą zostałem zakwalifikowany do programu. Zacząłem uczestniczyć w zajęciach bez przekonania o swojej chorobie. Myślałem: „Mam pracę, stanowisko, rodzinę, dom, nie jestem przecież alkoholikiem”. Gdy przyszły do mnie myśli, że jednak znalazłem się tu omyłkowo, i opanowało mnie zniechęcenie – pojawiła się szansa wyjazdu na obóz. Choć wówczas nie piłem już pięć miesięcy, to nadal paliłem marihuanę. Bez niej nie potrafiłem usnąć. W piątek wieczorem napaliłem się na zapas za cały tydzień.

W drodze na Kaszuby w czasie postojów paliłem papierosy, by poskromić swoje emocje: strach, a głównie lęk przed nieznanym. Na miejscu zastałem piękny dom, śliczny teren, jezioro na wyciągnięcie ręki. „Błogo tu” – pomyślałem, ale nie od razu, bo najpierw musiałem zapalić, zrobić selfie i ponarzekać (przeklinając) – tak emanował mój strach. Wieczorem przyszła mi myśl, by pojechać następnego dnia na Mszę Świętą i wyspowiadać się. Sebastian, jeden z uczestników, powiedział, że rzuca palenie. Pomyślałem: „Może i ja rzucę?”.

Rano pojechałem do kościoła św. Filipa Neriego w Bytowie. 
Wyspowiadałem się, przyjąłem 
Komunię Świętą i tak zacząłem obóz. Praca terapeutyczna polegała na pisaniu o sobie, spojrzeniu na siebie w prawdzie. Mój obraz samego siebie do tej pory był zupełnie odmienny od tego, jaki Pan dał mi teraz poznać. Uświadomiłem sobie, że moje picie nie trwało, jak wcześniej myślałem, 7-8 lat, ale prawie 19; narkomanem byłem ponad 20 lat i hazardzistą też ponad 20. Do tego uświadomiłem sobie jeszcze inne swoje uzależnienia. Im więcej dni upływało, tym większą nędzę w sobie widziałem… Byłem egoistą, pyszałkiem, goniłem za pieniędzmi, których i tak nie miałem.

Gdy byłem młodym chłopakiem, mój brak poczucia własnej wartości i niewłaściwe wybory życiowe sprawiły, że zamiast się uczyć, podjąłem pracę jako ochroniarz w klubach. Zachłyśnięcie się takim życiem sprowadziło mnie na drogę przestępczą. Ściąganie długów, handel narkotykami i początek drogi z braniem narkotyków – to był mój start w dorosłe życie… Duże pieniądze budowały moje poczucie wyższości nad innymi. Czułem się kimś, za nic miałem wartości i ideały, o których słyszałem w kościele i w rodzinie.

Z tego bagna na jakiś czas wyrwała mnie miłość do dziewczyny. Poznałem Justynę i zakochałem się w niej bez pamięci. Rzuciłem to wszystko i bezboleśnie wysiadłem z tego „rozpędzonego pociągu”. Wstąpiłem do armii i gdyby nie przelewający się tam alkohol, zostałbym w niej na stałe. Po służbie podjąłem normalną pracę. Urodziła się Julcia, później Adrianek. Mnie już jednak stale towarzyszyły narkotyki i alkohol…

Po kilku pracach w różnych firmach wróciłem na drogę przestępczą. Teraz już nie Polska, ale Europa. Po latach działalności w grupie przestępczej alkohol i narkotyki stały się moją codziennością. Mówiłem, że poświęcam się tak, by dzieci i żona mieli wszystko. Prawda była jednak inna – ja po prostu zmierzałem egoistyczną drogą ku zagładzie. W końcu zostałem aresztowany, otrzymałem wyrok i trafiłem za kraty.

W więzieniu otrzymałem od Pana Boga pierwszy zrozumiały dla mnie przekaz. W Niedzielę Wielkanocną, gdy była pora śniadania w Polsce, podszedłem do krat i gdy patrzyłem w dal, ukazała mi się moja rodzina. Bóg puścił mi kadr z mojego domu, w którym moje małe, odświętnie ubrane dzieci oraz żona i teściowa siedziały przy śniadaniu. Nie było widać tam radości. Było za to moje puste miejsce. Polały się łzy, serce się ścisnęło, a z wnętrza wydobyły się dwa wersy pieśni Zwycięzca śmierci, piekła i szatana…, które jeszcze pamiętałem z dzieciństwa. Wtedy to właśnie przyrzekłem Bogu, że już nigdy nie trafię za kraty, że zmienię swoje życie. Tego przyrzeczenia dotrzymałem jako jednego z nielicznych w swoim życiu.

Gdy pisałem na obozie o tym wszystkim, łzy lały mi się strugami. Łzy bólu i żalu, że byłem tak ślepy. Poczułem też ból, który codziennie zadawałem żonie i dzieciom. Zrozumiałem, jaki byłem nieodpowiedzialny i próżny. Zobaczyłem, ile szkody wyrządziłem rodzinie oraz otoczeniu i ile osób odwróciło się ode mnie z powodu mojego braku szacunku do nich, mojej pychy i egocentryzmu. Pogoń za pieniądzem i zło zabijały we mnie wszelkie wartości…

W trzecim dniu obozu, podczas zajęć, ktoś powiedział, że jego nawrócenie objawiło się tym, iż przestał przeklinać, palić i z kłamstwem było mu już nie po drodze. Kiedy to usłyszałem, aż się wyprostowałem. Przecież ja od niedzieli nie miałem żadnych głodów narkotykowych, nikotynowych czy alkoholowych! Nie przeklinałem i nie kłamałem! W tym momencie poczułem, że dosłownie mam skrzydła u ramion. Podzieliłem się tym szybko z opiekunem grupy, a on wyjaśnił, że to może być początek nawrócenia.

Pisałem dalej. Okres po wyjściu z więzienia do tamtego czasu był dla mnie najtrudniejszy. Popadałem w coraz większe uzależnienie i zniewolenie. Zmieniałem posady, nawet te dyrektorskie, jak rękawiczki. Zawsze powód był ten sam: utrata komfortu picia. Piłem wtedy już w dzień. Imprezy, które organizowałem dla znajomych, były opłacane z kredytów, które brałem, gdy pieniądze się już kończyły. Między mną a rodziną tworzył się coraz większy dystans. Wpadałem często w gniew, czepiałem się byle czego, żeby tylko mieć pretekst do wyjścia po piwo.

Mój kontakt z Bogiem ograniczał się do sporadycznej modlitwy, a uczestnictwo w Eucharystii było dla mnie jedynie obowiązkiem świątecznym. Na Mszy Świętej od połowy obmyślałem plan, czy wracając, kupić jeden czteropak czy dwa… A może jeszcze pojechać do dilera po marihuanę, by później nie wychodzić? Krótko przed zaprzestaniem picia miałem myśli, że nie jestem nic wart jako mąż, ojciec, syn, brat – i po co żyć? Może skończyć to życie?…

Ktoś jednak się o mnie zatroszczył i dotarłem do wspólnoty AA na terapię, a potem na ten obóz, gdzie, 400 km od domu, poznawałem prawdę o sobie. Na koniec obozu w trzecim kroku powierzyłem swoje życie Panu Jezusowi, ogłaszając swą bezsilność wobec własnego kierowania sobą. W drodze powrotnej jechał już nowy Marcin.

Gdy wróciłem do domu, żona od razu zauważyła, że coś się we mnie zmieniło. Zapragnąłem pójść na Mszę Świętą, aby podziękować za Boży dotyk. W kościele św. Ducha we Wrocławiu przywitałem się z Bogiem ze łzami w oczach. Podczas podchodzenia do Komunii Świętej przyklęknąłem na prawe kolano i od tego momentu nie mogłem się podnieść… W obu nogach poczułem przenikliwy ból, jakby ktoś je w środku ciął żyletkami. Nie mogłem wstać. Moja mama, którą spotkałem przypadkowo w kościele, pomogła mi wrócić do ławki. Sądziłem, że to jakiś skurcz; zacząłem mocować się z nogami, by je przenieść nad klęcznikiem, i zobaczyłem, że z moich rąk kapie woda. Miałem też nudności. Ponieważ ból nie ustawał, trafiłem do szpitala. Długo dochodziłem do zdrowia. Do dziś brak diagnozy medycznej, która wyjaśniałaby przyczyny tamtych dolegliwości.

Ból moich nóg w kościele był początkiem innych niewytłumaczalnych rozumem zjawisk, takich jak moja nagła senność w czasie Mszy Świętej (dosłownie trzymałem się ławki, by nie upaść) czy podszepty, żeby wyjść, bo jest duszno. Przed ważnym duchowym spotkaniem dotykała mnie nagła choroba, łańcuszek z krzyżem się zrywał. Do tego miałem sny, w których Zły przychodził i mnie straszył. Doświadczyłem też duszenia w nocy przez ciemną postać. Mimo tego w sercu miałem pokój. Bóg stawiał na mojej drodze ludzi, którzy tłumaczyli i interpretowali przemiany, jakie we mnie zachodziły. Pan odebrał mi całkowicie chęć oszukiwania, kłamania, przeklinania. Uzdrowił mnie z nałogów, uczył żyć od nowa.

Zacząłem regularnie czytać Pismo Święte i chodzić na Msze Święte, przyjmować Ciało Pana Jezusa, modlić się różańcem, pogłębiać wiedzę religijną. Przeczytałem Świadectwo Alicji Lenczewskiej, które otrzymałem w kwiaciarni od sprzedawczyni. Słowa Jezusa zawarte w tej książce tłumaczyły, wyjaśniały lub przepowiadały dosłownie wszystko, co działo się w moim życiu. Czytam je do dziś. Pan Jezus dba o każdy szczegół mojego życia! Poznałem rodzinę Alicji Lenczewskiej, a z jej bratową – Dorotą – mam niezwykłą duchową więź.

Próbowałem również „zarazić” wiarą swoją rodzinę, zamęczając ją niekiedy, lecz pewnego razu wyraźnie usłyszałem w sercu: „Ty zajmij się sobą, a Ja zajmę się nimi”. Ciężko było mi odciąć się od swojego ogromnego egoizmu i pychy. W końcu to ja zawsze miałem rację i nikt inny, ale Pan stopniowo zmienia to podejście we mnie. Nauczyłem się słuchać innych. Pod koniec obozu, klęcząc samotnie przed Panem, złożyłem przysięgę, że będę Jego żołnierzem w służbie czynnej do końca życia. Jezus przyjął moje przyrzeczenie i cały czas prowadzi mnie drogą ufności i wierności, dając mi jasne wskazówki, że całemu złu tego świata zaradzić może jedynie miłość. Zacząłem jeździć do więzień, do ośrodków uzależnień, aby pomagać innym.

W rocznicę swojej abstynencji, podchodząc do Komunii Świętej, uklęknąłem i zobaczyłem, że ksiądz zanurza Ciało Jezusa w winie, które stało się Jego Krwią. Pomyślałem: „Panie, przecież to Twoja Święta Krew, nie pozwól, aby włączyły się mechanizmy mojej choroby. Jestem przecież alkoholikiem, niemogącym zjeść nawet cukierka z alkoholem czy używać płynu po goleniu z zawartością alkoholu”. Usłyszałem w sercu: „O to się już nie martw”. Nie poczułem smaku wina, ale ogromną miłość Pana.

Miłość Pana uleczy wszystko. Bóg może uczynić wszystko, czego zechce. „Nie bój się, wierz tylko” – te słowa wypowiedziane przez Pana Jezusa są ze mną od początku mojego nawrócenia. Dziękuję Panu Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu, że dał mi nowe życie. To nowe życie nie jest już moje, lecz Jego. Oddaję wszystko, co mam, oraz całego siebie Panu Bogu i Matce Najświętszej. Kocham Cię, Ojcze, i pragnę kochać coraz mocniej.

Marcin