Wobec współczesnego świata kard. Wyszyński nie miał specjalnych złudzeń. To nie „zwiotczały” świat miał być inspiracją dla Kościoła, jego nauczycielem, ale odwrotnie: to Kościół miał być źródłem siły duchowej dla osłabionego pod względem duchowej żywotności świata drugiej połowy XX wieku.
Sobór, czyli na ratunek „zwiotczałemu” światu
Kardynał Stefan Wyszyński wiele miejsca w swoim nauczaniu poświęcił właściwie rozumianej „odnowie Kościoła”. Czas jego posługiwania na stolicach prymasowskich przypadł na okres wielkich zmian w całym Kościele powszechnym, zainicjowanych przez Sobór Watykański II (1962-1965) oraz tzw. reformy posoborowe, które w niektórych krajach zachodnich oznaczały potężny kryzys lokalnych Kościołów.
Do tej sytuacji nawiązywał kard. Robert Sarah, gdy w swojej ostatniej książce przyznawał, iż „nie da się zaprzeczyć, że po Soborze Watykańskim II nastąpił głęboki i powszechny kryzys Kościoła. Okres posoborowy nie był ideałem, jakiego się spodziewano” (Wieczór się zbliża i dzień już się chyli, Warszawa 2019, s. 121).
Prymas Wyszyński był jednym z ojców Soboru, zasiadał w jego prezydium. Co charakterystyczne, hierarcha umieszczał obrady w Watykanie w jednym ciągu wysiłków duszpasterskich, których początkiem były Jasnogórskie Śluby Narodu w 1956 r., następnie Wielka Nowenna lat 1957-1965, a ich zakończeniem były obchody millennium chrztu Polski w 1966 r. oraz oddanie Kościoła w Polsce i na świecie w macierzyńską niewolę miłości Matki Bożej. W listopadzie 1966 r. Prymas Tysiąclecia w następujący sposób wyjaśniał to „wpisanie” obrad soborowych w duszpasterski program Kościoła w Polsce:
„W czasie dziewięcioletniej Nowenny Kościół Święty w Polsce z pokorą obliczał swoje »ma« i »winien«, zestawiał bilans Tysiąclecia. Wydobywał ze swego skarbca stare i nowe rzeczy, stare i nowe hasła, przyglądał się im bacznie i stwierdzał, na ile my, Polonia semper fidelis, byliśmy wierni Bogu, Krzyżowi, Ewangelii i Kościołowi. […] To były hasła i przedmiot rachunku sumienia, a zarazem program. Został on zakończony wspaniałym aktem na Jasnej Górze, gdzie wbrew ludziom małodusznym oddaliśmy z heroiczną wiarą cały Naród przez ręce biskupów w macierzyńską niewolę Maryi, »za naszą wolność i waszą«, za wolność Kościoła w świecie i w Polsce. Uczyniliśmy to po to, by Kościół mógł wypełnić program Soboru Watykańskiego II, by zwiotczałemu i zwątpiałemu światu wlał w żyły nową krew i nowego ducha, wiarę, męstwo, pragnienie i zdolność ofiary, wyzwolenia się z siebie, by wyprowadził ludzi z małego kramiku ich prywatnych sprawek i interesików, aby zdolni byli z otwartym czołem, jako synowie Chrystusa, który swoją wolnością nas wyswobodził, iść w wiary nowe tysiąclecie” (Jasna Góra, 27 listopada 1966 r.).
Te słowa prymasa Polski poświadczają również wielkie nadzieje, jakie wiązał on z Soborem Watykańskim II. Należy jednak zauważyć, że wobec współczesnego świata kard. Wyszyński nie miał specjalnych złudzeń. To nie „zwiotczały” świat miał być inspiracją dla Kościoła, miał być jego nauczycielem, ale odwrotnie: to Kościół miał być źródłem siły duchowej dla osłabionego pod względem duchowej żywotności świata drugiej połowy XX wieku. Jak widać, prymas Polski uniknął w ten sposób pułapki, w którą wpadło wielu teologów i duchownych, podporządkowujących cały swój program pracy duszpasterskiej i naukowej „dostosowywaniu” odwiecznych prawd wiary do potrzeb „współczesnego człowieka”.
Twarde słowa? I bardzo dobrze
Na uwagę i szczególne docenienie zasługuje fakt, że kard. Wyszyński już bardzo wcześnie ostrzegał przed niebezpieczeństwami związanymi z niewłaściwym rozumieniem dziedzictwa Vaticanum II. W listopadzie 1966 r. Prymas Tysiąclecia podkreślał, że zwrot Kościoła „ku światu” nie może oznaczać jakiegoś rozwodnienia, poluzowania odwiecznego nauczania pod pretekstem „troski duszpasterskiej” czy fałszywie rozumianego miłosierdzia:
„»Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą« – mówił Chrystus. Przez dwadzieścia wieków było to prawdą. Chrystus nie wprowadził nas w błąd. Ani jedna litera w Zakonie Pańskim nie jest przez nas, biskupów i kapłanów, odmieniona. I nie wolno nam tego czynić, pomimo pokus, zachęt i złudnych nadziei, że może życie byłoby łatwiejsze, gdybyśmy byli mniej bezwzględni i stanowczy, bardziej ugodowi, elastyczni i przystosowujący się do nowych sytuacji. Sytuacje miną, jak miną najrozmaitsze doktryny i wieki, jak niebo i ziemia przeminą, ale słowa Chrystusowe nie przeminą. One zostaną” (Białystok, 19 listopada 1966 r.).
Szczególnie w naszych czasach następujące słowa, które wypowiedział Prymas Tysiąclecia w Wigilię 1966 r. do kapłanów Warszawy, powinny być umieszczone u wejścia do wszystkich sal i auli seminaryjnych oraz uczelni katolickich (nie tylko w Polsce): „Mowa Chrystusowa od początku była twarda i do dziś dnia jest obrazą niepobożnych uszu. Najmilsi! Mało nas to interesuje, że ona jest twarda. Ważne jest dla nas to, że zbawia, że jest ratunkiem świata”.
Postęp, który wiedzie na cmentarz
Kardynał Wyszyński, pomysłodawca Społecznej Krucjaty Miłości, której zasady widnieją na tylnej okładce każdego wydania „Trwajcie w miłości”, traktował miłość bardzo poważnie i dlatego wiązał ją z wysokimi wymogami moralnymi. Nie znał pojęcia „rygoryzmu moralnego”, którym się niekiedy (także w Kościele) szermuje, by uzasadnić w ten sposób rewizję twardych, ale zbawczych słów Chrystusa.
Podobnie jak abp Fulton Sheen, który zauważył, że „wielu ludzi od Chrystusa nie odpycha credo, ale przykazania”, tak i kard. Wyszyński podkreślał: „Wiele różnych rzeczy można powiedzieć przeciwko nauce Kościoła o małżeństwie, zwłaszcza nierozerwalnym, i o moralności rodzinnej, która jest trudna, bo wymaga ofiary, stylu człowieczego, opanowania namiętności i upodobań, ciągłego ładu ciała, pragnień i dążeń. Dlatego nieustannie odpycha się naukę Chrystusa o małżeństwie, o katolickiej rodzinie, a zwłaszcza o poszanowaniu życia” (Trzebnica, 16 października 1966 r.).
„Zwiotczały” duchowo świat drugiej połowy XX wieku nie miał jednak nic do zaoferowania poza złudnymi hasłami: „Wynaleziono nowe nauki, ogłoszono dyspensy przez rozwody, przez regulację poczęć, przez sprzyjającą ludzkim słabościom wolność decydowania o poczynającym się i kształtującym pod sercem matek nowym życiu. Zdawałoby się, że to postęp. Tymczasem, jeżeli w jakim kierunku idzie ten postęp, to chyba tylko… na cmentarze!”.
W tej samej homilii kardynał Wyszyński dodawał: „Ale mądrość i doświadczenie pokazuje, że zwycięża się nie łatwizną, pielęgnowaniem osobistych upodobań i chęci. Nawet w życiu rodzinnym potrzeba ofiary i zwycięstwa nad sobą. Gdy nowy człowiek rodzi się na świat, trzeba nawet śmierci spojrzeć odważnie w oczy, jak Chrystus na krzyżu, gdy zbawiał ludzkość. Dopiero wtedy rodzina staje się kolebką narodu, a naród może być nazwany »rodziną rodzin«” (Trzebnica, 16 października 1966 r.).
Przeciw „ułatwionemu życiu”
Nic dziwnego, że Kościół w Polsce, kierowany przez takiego pasterza, nie poszedł w ślady wielu episkopatów zachodniej Europy i Ameryki, które pod pozorem „troski duszpasterskiej” de facto odrzuciły naukę zawartą w opublikowanej w 1968 r. przez św. Pawła VI encyklice Humanae vitae, która potwierdzała odwieczne nauczanie Kościoła sprzeciwiające się sztucznej antykoncepcji. Prymas Polski należał do tych nielicznych członków kolegium kardynalskiego, który jeszcze w czasie prac nad wspomnianą encykliką wspierał swoim autorytetem tych ekspertów – członków specjalnie powołanej przez papieża komisji – którzy wskazywali na konieczność trwania przy niezmiennej nauce Kościoła.
Kardynał Wyszyński umieszczał to zagadnienie w szerszym kontekście konieczności istnienia pewnego wymiaru ascezy (umartwienia) w życiu katolickich rodzin i małżonków.
W maju 1967 r. podkreślał, że: „Kościół, w obliczu ogromnego problemu, który stoi przed ludzkością, podjął bardzo poważne studia nad zagadnieniem polityki populacyjnej. Istnieje specjalna komisja papieska, która problem bada. Ciekawe i znamienne są wyniki tych badań, coraz wyraźniej opowiadające się przeciwko ułatwionemu życiu, pomimo iż raz po raz prasa alarmuje, że już niedługo Papież ogłosi jakąś koncesję, zezwolenia, ułatwienia. Trzeba o jednym pamiętać, Najmilsi, że tu idzie o problem rozwoju osoby ludzkiej. Człowiek ma obowiązek być władcą nad sobą w każdej dziedzinie, czy przyjmując pokarm i napój, czy zaspokajając popęd fizjologiczny. Zawsze musi czuwać nad swymi popędami i skłonnościami. […]
Gdyby ludzkość raz poszła po linii środków ułatwionych i koncesji na przeżycia zmysłowe bez konsekwencji, wtedy poziom osobowości spadłby do poziomu niemalże zwierzęcia. A więc i w tej dziedzinie musi być panowanie nad sobą, rozumne kierowanie swymi popędami, walka i przezwyciężanie siebie. Gdy tego zabraknie, wówczas poziom ludzkości, kultury i cywilizacji jest zagrożony, niemal integralnie i wszechstronnie” (Bydgoszcz, 16 maja 1967 r.).
W tym samym przemówieniu, skierowanym do katolickich małżonków i rodziców, prymas Polski zapowiadał: „Nie łudźmy się więc, Stolica Święta nie pójdzie za sugestiami ułatwionego życia. Co więcej, wezwani przez Papieża eksperci, lekarze: ginekolodzy, psychiatrzy – oni to właśnie podnoszą najwięcej zarzutów i zastrzeżeń przeciwko ułatwionemu życiu”.
Należy zwrócić uwagę, że aż do końca swojego prymasowskiego posługiwania kard. Wyszyński podkreślał wielkie i pozytywne znaczenie, jakie dla całego Kościoła ma encyklika Humanae vitae. 6 stycznia 1981 r. – a więc parę miesięcy przed swoją śmiercią – Prymas Tysiąclecia mówił w archikatedrze warszawskiej:
„Ułatwione życie w rodzinie. Czyż nie zastanawia nas to, że wszystkie środki ułatwionego życia, odrzucone przez encyklikę Humanae vitae, ciągle dochodzą do głosu, czyniąc z człowieka istotę niemalże nierozumną? A dzieje się to w pogoni za szczęściem. Ci, którzy rozbijają rodzinę i porzucają dzieci, tłumaczą się: »Przecież ja też mam prawo do szczęścia«. […] Ale czy możliwe jest szczęście, gdy na dnie dążenia człowieka leży pogwałcenie prawa Bożego, własnego ładu rozumu, woli, serca? Dlatego też tacy ludzie, szukający własnego szczęścia, skłóceni są z własnym sumieniem i nigdy tego szczęścia nie znajdą”.
Zbawienie wiedzie przez krzyż
Kardynał Wyszyński w homilii wygłoszonej 2 kwietnia 1970 r. do księży archidiecezji warszawskiej podkreślał konieczność podjęcia „krzyżowej drogi odnowy posoborowej”. Słowa te należy rozumieć w podwójnym sensie. Po pierwsze, jako wezwanie do unikania „psychozy zmian”, a w zamian podjęcia trudu głębokiej refleksji nad nauczaniem Soboru Watykańskiego II, który „nie jest kodycylem nie kończących się dyspens, zwolnień od wysiłku, obowiązku i ofiary”, jest zaś „wyznaniem w prawdzie i w miłości, jest wyznaniem, a nie kłóceniem się, nie dyskutowaniem, dialogowaniem”.
Po drugie, słowa te należy rozumieć jako przestrogę przed poszukiwaniem – tak dzisiaj rozpowszechnionym – chrześcijaństwa bez krzyża. Jakże aktualnie brzmią po 50 latach słowa prymasa Wyszyńskiego wypowiedziane do kapłanów jego warszawskiej archidiecezji:
„Niedawno na spotkaniu młodych księży, gdzie była mowa o katechizowaniu dzieci, jeden z nich powiedział: »Dość już tego krzyża, dość cierpiętnictwa chrześcijańskiego! Już dość Gorzkich żalów i drogi krzyżowej. Pokażmy światu chrześcijaństwo pogodne, radosne, łatwe i pociągające«. […] Ludzie chcieliby odrzeć Kościół z prawdy uświęcającej człowieka przez cierpienie Chrystusa na krzyżu. Chcieliby zamazać karty Ewangelii niewygodne, drastyczne, wymagające ofiary. […] Przestańcie mówić o krzyżu, o cierpieniu, o walce, o przezwyciężaniu samego siebie. Przystosujcie się do współczesnego świata. Przecież o tym uczył Sobór, mówiąc o obecności w świecie współczesnym, o znakach czasu, o ich rozeznaniu, o przystosowaniu się do świata. A gdyby Chrystus przystosował się do swego czasu, gdyby porozumiał się z Piłatem?”.