Na żyznej glebie rosną kwiaty i dojrzewają owoce. Żyzna jest gleba Krakowa, skoro kwitnie i owocuje chwałą Bożą, którą jest każdy święty czy kandydat na ołtarze. W tym jednym mieście są w tej chwili dwie sługi Boże, o dziwo! – obie pielęgniarki, całkowicie oddane chorym i Bogu, obie dążące do świętości, choć każda inną drogą. Są wymownym świadectwem tego, ile w zamysłach Bożych jest różnych misji, nawet w jednym powołaniu pielęgniarki.
Odkryć swój charyzmat
Nie ma dwóch takich samych świętych… Każdemu człowiekowi Bóg, stwarzając go, przygotował zadanie życiowe, aby spełniając je, przyczynił się do zbawienia i szczęścia nie tylko własnego, ale również innych ludzi. Do spełnienia tej misji człowiek otrzymuje od Ducha Świętego specjalne uzdolnienie, zwane charyzmatem (darem miłości).
Święty Paweł, pierwszy teolog charyzmatów, tak je klasyfikuje. Charyzmaty mogą:
1) być duchowe, czyli cechy i talenty ludzi powołanych do spełnienia jakiejś misji, np. mądrość, wiedza, silna wiara, zdolności organizacyjne itp.;
2) uzdalniać i dawać natchnienie do działania w określonych warunkach, aby się okazała moc Boża;
3) uzdalniać do inicjatyw i działań długofalowych, np. do podjęcia nowych zadań czy metod apostolskich, powołania do życia nowych zgromadzeń itp.
II sobór watykański zajął się bliżej charyzmatami i ustalił, że obok sakramentów i posług hierarchicznych są one wyrazem działania Ducha Świętego, który je rozdziela pomiędzy wiernych każdego stanu – ku odnowie i budowaniu Kościoła.
Pożyteczne są charyzmaty nadzwyczajne, ale też te szerzej rozpowszechnione, pospolite, bardzo potrzebne na co dzień. Sąd o autentyczności, zwłaszcza tych pierwszych, należy do Kościoła.
Charyzmatem jest także zdolność rozumienia i zaspokajania potrzeb człowieka chorego. Odznaczała się nim sługa Boża Rozalia Celakówna.
Drugą sługą Bożą obdarzoną takim charyzmatem była Hanna Chrzanowska. Duch Święty dał jej jednak inne niż Rozalce pole do zagospodarowania.
Odnajdywanie powołania
Hanna Chrzanowska urodziła się w Warszawie 7 października 1902 r. w rodzinie ziemiańskiej ze strony ojca, a bogatych przemysłowców ze strony matki.
„Oboje byli wtedy niewierzący: i moja matka (w paszporcie wyznania ewangelicko-augsburskiego) – pisała Hanna w swoim pamiętniku – długie lata w mękach ateistycznego pesymizmu, i mój ojciec (w paszporcie rzymski katolik), pozytywistyczny wówczas liberał co się zowie!”.
Rodzice Hanny ze swoich domów wynieśli ogromne poczucie obowiązku patriotycznego, społecznego i charytatywnego, postawę zaangażowania bez reszty w służbę narodu, a właściwie każdego potrzebującego człowieka.
Hanna wzrastała w tej atmosferze dobroci, gorliwości, ofiarności, którą tworzyli nie tylko rodzice, ale też dziadkowie, krewni i ukochana ciocia, Zosia Szlenkierówna, fundatorka Szpitala dla Dzieci im. Karola i Marii w Warszawie, a później założycielka Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa.
„Teraz rzecz ważna, najważniejsza, zasadnicza – pisała Hanna. – Nigdy nie słyszałam – ja, która wzrosłam w atmosferze dobroczynności i dobroci, że się ją pełni dla miłości Boga i z miłości Boga. Nigdy nie powiedziano mi, że mam być dobra z powodu Boga i dla Boga”.
Niemniej otrzymała wychowanie religijne, bo do tego jej matka się zobowiązała, wychodząc za mąż za rzymskiego katolika, co prawda tylko z paszportu, a nie z przekonania.
W 1910 r. rodzina przeniosła się do Krakowa, gdzie ojciec, Ignacy Chrzanowski, wybitny historyk literatury polskiej, otrzymał katedrę na Uniwersytecie Jagiellońskim.
W latach 1917 – 1920 Hania uczyła się w gimnazjum sióstr urszulanek: „Profesorowie – cóż za typy! Koleżanki – cała fura przecudownych dziewcząt. Wtajemniczenie coraz to większe w literaturę, nade wszystko staropolską!… Nasza klasa była nie tylko w naszych oczach, ale i oczach profesorów pierwszorzędna i wyróżniająca się przez swój charakter jakiegoś uspołecznienia, ducha organizacji, patriotyzmu”.
Hania czuje się w swoim żywiole, bystra, dowcipna, pełna energii i rozmachu. Zaczyna się u niej snuć „cienka pajęczynka” późniejszego charyzmatu: organizowanie pomocy chorej koleżance, marzenie o pracy sanitariuszki w Legionach itd.
Podczas wojny 1920 r. do Krakowa przyjechał Amerykański Czerwony Krzyż, aby organizować kursy pielęgniarskie. Hania zapisała się razem z koleżanką.
„Wbito mi do głowy, że odleżyna to hańba dla pielęgniarki, zapoznano z tajnikami toalety porannej, wieczornej, kąpieli w łóżku”.
Ta wiedza szybko okazała się potrzebna. Hania z koleżanką podjęły pracę w klinice chirurgicznej.
„To było już końcowe stadium wojennej kliniki… Już nie przywożono nowych chorych, a ci, co leżeli, zmierzali ku zdrowiu albo czasem ku straszliwemu inwalidztwu”.
Hanię nie pociągały studia medyczne; swoje miejsce widziała nie na sali operacyjnej czy w gabinecie, ale przy łóżku chorego. Teraz po maturze trzeba było podjąć decyzję; idąc śladami ojca, rozpoczęła studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Tymczasem przyszła wiadomość od cioci Zosi Szlenkierówny, że powstaje Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa. Namysł trwał krótko i w marcu 1922 r. Hanna rozpoczęła kształcenie zgodne ze swoim powołaniem.
Charyzmat idzie w parze z profesjonalizmem
Szkoła nie pieściła, instruktorki były wymagające, warunki pracy i nauki bardzo ascetyczne. Hanna musiała pokonać wiele swoich wad: niezręczność, skłonność do bałaganiarstwa. Przeżywała bardzo śmierć każdego swego pacjenta, nie umiała jeszcze patrzeć na nią oczyma wiary.
Hanna nauczyła się wymagania od siebie, ofiarności, służby. Jeszcze jej nie rozumiała jako służby ewangelicznej. Tak wspominała po latach: „Ani mi nie mignęła myśl o służbie Bogu, dalekie mi było, nieznane pojęcie o życiu na chwałę Bożą, dalekie przez długie lata”.
Skończyła szkołę pełna dumy zawodowej i zapału do pracy. A tej pracy było pełno w Polsce. Dopiero się tworzyło szkolnictwo pielęgniarskie, potrzeba było instruktorek. Hanna wyjechała na rok do Paryża, aby kształcić się na instruktorkę pielęgniarstwa społecznego, potem do Belgii jako stypendystka Fundacji Rockefellera.
Po powrocie nie tylko uczy, ale również działa w Polskim Stowarzyszeniu Pielęgniarek Zawodowych. Ta organizacja przygotowywała wtedy projekt ustawy o pielęgniarstwie dla Międzynarodowej Rady Pielęgniarskiej; polski projekt zostaje uznany jako najlepszy na świecie. Hanna zostaje też redaktorką naczelną pisma Pielęgniarka Polska.
Gdzieś na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych nastąpił u Hanny zwrot ku Bogu. O tym okresie swego życia duchowego nie rozmawiała z nikim. Zachowała to w tajemnicy swego serca. Później często mówiła o sprawach Bożych, ale nigdy nie odwołując się do swoich osobistych przeżyć.
Wojna 1939 – 1945 zaczęła się dla Hanny śmiercią ukochanej cioci Zofii Szlenkierówny, potem uwięzieniem ojca w ramach tzw. Sonderaktion Krakau, kiedy to w podstępny sposób Niemcy zwołali profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego – rzekomo dla narady nad warunkami wznowienia pracy uniwersytetu – a gdy zebrali się wszyscy, wywieźli ich do obozu w Sachsenhausen.
Ignacy Chrzanowski przeżył tam w nieludzkich warunkach tylko do stycznia 1940 r. Brat Hanny zginął w tymże roku w Katyniu. Hanna została z matką w Krakowie.
Oczywiście nie pozostała z założonymi rękoma. Władze okupacyjne pozwoliły na działanie tylko jednej organizacji polskiej. Rada Główna Opiekuńcza dzieliła się na szereg kół specjalizujących się w różnych formach pomocy.
Hanna działa w sekcji opieki nad przesiedlonymi z Poznańskiego, Bydgoskiego i Śląska. Transporty przychodzą stamtąd w opłakanym stanie, wysiedlonych wyrzuca się z wagonów na peron lub bocznicę i „róbcie, co chcecie”. Trzeba było zatroszczyć się o wszystko: pomoc lekarską, dach nad głową, środki do życia, pracę, opiekę nad zagubionymi dziećmi.
Innej znów pomocy potrzebowała młodzież wywożona na przymusowe roboty do Niemiec. Jeszcze innej uwięzieni na Montelupich i w obozie koncentracyjnym w Płaszowie.
Hannie pomagało około 300 opiekunek wolontariuszek. Wtedy okazał się jeszcze jeden charyzmat Hanny: fantastyczne zdolności organizacyjne.
Tym pracom Hanna podporządkowała całe swoje życie osobiste. Nie było czasu myśleć o stracie najbliższych – najbliższym stał się każdy cierpiący, potrzebujący pomocy.
Po zakończeniu wojny Hanna została instruktorką w nowej placówce w Krakowie – w Uniwersyteckiej Szkole Pielęgniarek i Higienistek. Jej specjalnością było pielęgniarstwo otwarte.
W ramach praktyk zawodowych ze swymi słuchaczkami wyszukiwała chorych po domach, głównie tych, którzy byli pozbawieni jakiejkolwiek opieki. Trafiały się przypadki schorzeń, opuszczenia, nędzy, brudu, cierpienia, od których mogły się jeżyć włosy na głowie.
Pomoc musiała być nie tylko pielęgniarska, właściwie wszechstronna. Nieraz tylko obecność i postawa instruktorki powstrzymywała uczennice przed ucieczką do pielęgniarstwa zamkniętego; z perspektywy tych odwiedzanych nor sala szpitalna mogła się wydawać oazą komfortu.
Hanna zdawała sobie sprawę z wymagań, które stawia to powołanie; napisała dla swoich uczennic Rachunek sumienia pielęgniarki, sama czyniąc go codziennie.
Trzeba było szukać sił nie tylko w sobie. Hanna jeździła „naładować akumulatory” najchętniej do Tyńca. W latach 1956 – 1957 przeżyła duchowy przełom:
„Są cierpienia tak ostre – wspominała – że, na szczęście dla człowieka, już się całej ich ostrości nie odczuwa, jak się nie słyszy ultradźwięków. Widzi je, słyszy i ocenia jeden tylko Bóg na szlakach swej własnej, dla nas niedostępnej, absolutnej sprawiedliwości.
Bóg Syn, który – On jeden – wypił kielich do dna. To pewne, że Jemu oddane cierpienie nie idzie na marne, inaczej przeczyłby sam sobie. Cierpienie oczyszczone, wraz z grzechami przybite do Krzyża.
Nie byłabym w prawdzie, gdybym nie chciała połączyć tego bólu z ową myślą, która mi zaświtała na wałach wiślanych koło Tyńca. Odczuwam ją jako skutek cierpienia i pokuty, nade wszystko jako skutek pójścia za wezwaniem, bolesnego wyrwania, wywikłania się z obierzy.
Ipse liberavit me de laqueo venantium… Oto myśl, co zaświtała mi w głowie: oprzeć opiekę nad chorymi o Kościół”.
Charyzmat ku budowaniu Kościoła
Niedostatki urzędowej służby zdrowia, męczące zmiany organizacyjne w szkolnictwie medycznym, a nade wszystko myśl, że choremu jest potrzebne nie tylko lekarstwo z apteki, spowodowało, że Hanna zaangażowała się całkowicie w organizację kościelnej służby choremu.
Początki były bardzo trudne; trzeba było przekonać proboszczów o konieczności podjęcia nowej, obok charytatywnej, formy pomocy i opieki parafialnej.
Ktoś namówił Hannę, by się z tą sprawą udała do księdza Karola Wojtyły. Ten zrozumiał od razu, o co chodzi, i poszedł z nią do infułata, księdza Machaya. Ten zgodził się opłacać z parafialnych funduszy pielęgniarkę (najlepiej zakonnicę), która by wzięła pod opiekę chorych parafian. Tak się wszystko zaczęło.
Hanna puściła w ruch „koło zamachowe”: rozmawia z proboszczami, biega po zakonach, by chciały oddelegować siostry do tej pracy, szkoli początkujące, zbiera obserwacje i doświadczenia już pracujących opiekunek parafialnych, czuwa nad całością.
Rodzą się nowe pomysły, co robić, by życie chorego nie było wegetacją. Hanna jest świadoma, że stawka jest wysoka; chodzi bowiem nie tylko o dobre rezultaty pracy pielęgniarek, ale o nowy styl opieki Kościoła nad człowiekiem chorym. O odkrycie, że człowiek cierpiący jest skarbem Kościoła.
I udało się. Za przykładem Krakowa poszły inne diecezje. Hanna umiała znaleźć zapaleńców do tej pracy w różnych miastach. Zwracała się do duszpasterstw akademickich, by interesowały się młodymi niepełnosprawnymi, nie zostawiały swych chorych rówieśników samotnych, żeby chory nie czuł się wyrzucony na margines życia.
Jeżeli dziś uważamy za normalne comiesięczne odwiedziny kapłana z sakramentami u chorych z parafii, praktyki kleryków przy chorych i niepełnosprawnych, wczasorekolekcje dla chorych, pielgrzymki z nimi do sanktuariów, parafialne dni chorego, Msze św. odprawiane w domu chorego – to można bez błędu uznać, że jest w tym cząstka tego talentu, którego Hanna Chrzanowska nie zakopała w ziemi. Dokonywał tego człowiek sam bardzo słabego zdrowia.
„Ciągle nas uczyła ducha służby, który daje radość, choć trudno w to uwierzyć dzisiejszym ludziom i pewnie też pielęgniarkom, ale to jest prawda. A dowodem, że tak jest naprawdę, było całe życie pani Hanny. Wszyscy, którzy ją znali, pamiętają jej radość i pogodę ducha, otwarcie na każdego człowieka, a zwłaszcza cierpiącego” – wspomina Alina Rumun, jedna z uczennic.
Była tak bliska ludziom, że nazywano ja „Cioteczką”. Praktyczna, pomysłowa, nie zrażająca się niczym, z ogromnym poczuciem humoru. Któregoś dnia dla zabawy napisała jakby swoją ankietę personalną: „Rysopis: Gęba niegdyś piękna, włosy niegdyś blond. Wykształcenie: niższe. Charakter: pogodny, skąpiec i dusigrosz”.
Odeszła do Pana 29 kwietnia 1973 r. Kardynał Wojtyła żegnał ją tymi słowami: „Dziękujemy Bogu za to życie, które miało taką wymowę, które pozostawiło nam takie świadectwo, tak bardzo przejrzyste i czytelne. Dziękujemy Bogu, że byłaś wśród nas, z tą twoją wielką prostotą, wewnętrznym spokojem, a zarazem z tym wewnętrznym żarem, że byłaś wśród nas wcieleniem Chrystusowych Błogosławieństw z Kazania na górze. Niech promieniowanie Twojej posługi trwa wśród nas wszystkich, niech nas poucza, jak służyć Chrystusowi w bliźnich”.
Podobają Ci się treści publikowane na naszej stronie?
Wesprzyj nas!