Dyktatura relatywizmu (cz. 2)

Uleganie pokusie totalitaryzmu przez współczesne pluralistyczne demokracje świata zachodniego przejawia się również w próbie „pisania na nowo” historii zachodniej cywilizacji, tak aby usunąć jakiekolwiek wzmianki o jej chrześcijańskich korzeniach.

Kardynał Robert Sarah, prefekt watykańskiej Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów w latach 2014-2021, w swojej książce pt. Wieczór się zbliża i dzień już się chyli zauważa, że „najbardziej destrukcyjne prześladowanie chrześcijan dokonuje się dzisiaj w zachodnich demokracjach. Tam zabito Boga. Chrześcijanin jest coraz bardziej marginalizowany, zastraszany, upokarzany, ośmieszany”. I dodaje: „W pluralistycznych demokracjach pokusa totalitaryzmu jest owocem rozumu, który nie chce dać się oczyścić przez religię. Rodzi to miękką dyktaturę relatywizmu i ukryte prześladowanie, które powoli znieczula sumienia, odbierając ludziom prawdziwą wolność”.

Zapanować nad przeszłością, by panować dziś i jutro

To mocne słowa, ale przecież trafnie oddają one sytuację, w której znalazła się dziś większa część krajów Zachodu, zarówno na kontynencie europejskim, jak i po drugiej stronie Atlantyku. Bardzo słusznie kard. Sarah zauważa totalitarne zapędy współczesnych „rozwiniętych” demokracji, które nie tylko nie tolerują symboliki chrześcijańskiej w przestrzeni publicznej. W tym kontekście można powiedzieć, że ujawnia się tutaj istne odium crucis [wstręt do krzyża] – charakterystyczny objaw demonicznego opętania.

Jak widzieliśmy w poprzednim odcinku (por. Dyktatura relatywizmu (cz. 1)), znak Zbawiciela jest dzisiaj zapowiedzianym przez proroka Symeona podczas ofiarowania Chrystusa w świątyni jerozolimskiej „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą” (por. Łk 2,34). Drażni nawet mały krzyżyk na szyi stewardessy 
albo czerwony krzyż – emblemat znanej organizacji charytatywnej.

To uleganie pokusie totalitaryzmu przez współczesne pluralistyczne demokracje świata zachodniego przejawia się również w próbie „pisania na nowo” historii zachodniej cywilizacji, tak aby usunąć jakiekolwiek wzmianki o jej chrześcijańskich korzeniach. Dążenie do zapanowania nad przeszłością, tak aby w ten sposób panować nad teraźniejszością i przyszłością, to totalitarny świat opisany przez George’a Orwella w jego głośnej powieści pt. Rok 1984. Główny bohater książki pracuje w swoistej „fabryce przeszłości”, gdzie dokonuje się „odpowiednich korekt” w dawnych rocznikach prasy, by ją dostosować do aktualnej „mądrości etapu”. Przerażająca wizja Orwella ziszcza się na naszych oczach.

Warto w tym kontekście wspomnieć o pracach nad tzw. konstytucją dla Europy, które były prowadzone na początku XXI wieku. Ostatecznie okazało się, że dokument ten nie wszedł w życie, ponieważ obywatele Francji i Holandii odrzucili go na drodze głosowania powszechnego w referendum. Z punktu widzenia problematyki, która jest tematem tego artykułu, najbardziej wymowny był trwający od 2003 r. przebieg prac nad tekstem preambuły do „europejskiej konstytucji”, którymi kierował tzw. konwent na czele z byłym prezydentem Francji („umiarkowana prawica”) Valérym Giscardem d’Estaing. Prace te można streścić jako próbę napisania kulturowej historii Europy na nowo – jako kontynentu, który zyskał swoje oblicze duchowe bez żadnego udziału chrześcijaństwa.

Jak pominąć tysiąc lat w dziejach Europy

Pierwotna wersja przygotowanego przez „konwent” tekstu preambuły mówiła o europejskiej cywilizacji „czerpiącej z kulturowych, religijnych i humanistycznych tradycji, które pochodzą z greckiej i rzymskiej cywilizacji, a zostały przeniknięte przez duchowy wysiłek, który przeniknął Europę i ciągle żyje w jej dziedzictwie, a potem zostało ukształtowane przez filozofię oświecenia”.

Zauważmy, że nie było w tej wersji preambuły, która zawsze ma charakter pewnego manifestu ideowego, jakiejkolwiek wzmianki o chrześcijańskim dziedzictwie kulturowym, o ponadtysiącletniej epoce katedr i uniwersytetów. Według autorów tego tekstu kulturowe dzieje Europy tworzyła starożytność grecko-rzymska, potem długo nic nie było, aż do oświecenia…

Jednak nawet taka wybrakowana pamięć o kulturowym dziedzictwie Starego Kontynentu nie była satysfakcjonująca dla współczesnych wojujących laicyzatorów. Przeciw umieszczeniu w preambule słów o „duchowym wysiłku” zaprotestowała Europejska Humanistyczna Federacja, która dojrzała w tym sformułowaniu „otwartą furtkę, przez którą wciskają się Kościoły i mogą powstrzymać postępową politykę”.

Protest został wsparty przez europejskie media „głównego nurtu” (w swoim mniemaniu pluralistyczne, bo prezentujące wszelkie odcienie liberalizmu i neomarksistowskiej lewicy), tak że ostatecznie słowa o „duchowym staraniu” zniknęły z projektu preambuły. Pozostawiano natomiast sformułowanie o „religijnych tradycjach Europy”, które są „ciągle żywe w jej dziedzictwie”. Jednak pod naciskiem „europejskich humanistów” i to sformułowanie zniknęło.

W ostatecznej wersji preambuły do „konstytucji europejskiej”, ogłoszonej 29 października 2004 r., jej autorzy zadeklarowali, że „czerpią z kulturowego, religijnego i humanistycznego dziedzictwa Europy, z którego rozwinęły się takie uniwersalne wartości, jak niezbywalne i nienaruszalne prawa człowieka oraz wolność, demokracja, równość i praworządność”. O żywotności „religijnych tradycji” w Europie XXI wieku nie było więc ani słowa. Za bardzo kojarzyłoby się to z chrześcijaństwem…

Rzecz jasna ani w „europejskiej konstytucji”, która nigdy nie weszła w życie, ani w zastępującym ją traktacie lizbońskim (2007 r.) nie ma invocatio Dei. Patrzenie w niebo jest dla dzisiejszych eurokratycznych elit czymś zupełnie zbędnym, a ci, którzy mimo wszystko chcą odwoływać się do tradycji chrześcijańskiej, muszą się liczyć „z nieuchronnymi konsekwencjami”.

„Kontrowersyjna” moneta euro

Charakterystyczne pod tym względem były perypetie Słowacji w 2012 r. związane z przygotowywanym wzorem projektu monety euro o nominale dwóch euro, która miała zostać wprowadzona do obiegu przez narodowy Bank Słowacji (NSB) w 2013 r. Komisja Europejska, działając w odpowiedzi na „zaniepokojenie” socjalistycznego rządu francuskiego, nakazała rządowi słowackiemu modyfikację projektu.

Przedmiotem obrazy dla Komisji Europejskiej były postacie Świętych Cyryla i Metodego oraz widniejący między nimi podwójny krzyż. Postacie świętych pojawiły się na monecie, ponieważ jej emisja w 2013 r. miała upamiętniać 1150. rocznicę przybycia tych apostołów Słowian na Wielkie Morawy. Według europejskich urzędników taki wizerunek monety euro, która miała być w obiegu w całej strefie wspólnej europejskiej waluty, „godzi w neutralność światopoglądową” gwarantowaną w Unii Europejskiej przez traktat lizboński. Jednak władze Banku Słowacji się nie ugięły, choć poszły z Komisją Europejską na pewien „kompromis”. Mianowicie z ornatów obu świętych zniknęły znaki krzyża oraz aureole znad ich głów. Podwójny krzyż – obecny również w godle Słowacji – pozostał.

Z kolei w 2012 r. liberalno-lewicowa większość w Parlamencie Europejskim niejednokrotnie debatowała, wyrażając swoje zaniepokojenie wprowadzeniem do preambuły nowej konstytucji Węgier za sprawą rządzącego od 2010 r. Fideszu Viktora Orbána zapisu o „jednoczącej roli chrześcijaństwa w historii narodu węgierskiego”. Ponownie pojawiły się argumenty o „neutralności światopoglądowej”, służące jako uzasadnienie dla rugowania chrześcijaństwa z historii całej Europy oraz jej poszczególnych krajów.

Jak narodziło się monstrum?

Innym aspektem tego pisania historii zachodniej cywilizacji na nowo jest rozwój swojego rodzaju „pokutnej historiografii”, czyli udowadnianie pod pozorem prowadzenia „odkrywczych” badań naukowych, że dzieje zachodniej kultury były jednym, nieprzerwanym – aż do nadejścia pokolenia 1968 r. – pasmem nieszczęść, zbrodni i uciemiężenia wszelkich mniejszości (kobiet, homoseksualistów, muzułmanów etc.). A wszystkiemu, rzecz jasna, winne było chrześcijaństwo. Skoro już nie da się przemilczeć wkładu chrześcijaństwa w kulturowe ukształtowanie Zachodu, to trzeba było stwierdzić, że ta inspiracja zrodziła prawdziwe monstrum…

Począwszy od lat 60. XX wieku, rozpoczął się prawdziwy zalew literatury uchodzącej za naukową, która powielała wszelkie znane od wieków antykatolickie „czarne legendy”. Pisano więc o „nawracaniu mieczem” pogan przez krzyżowców, o „totalitarnych praktykach inkwizycji”, o „zbrodniach Kościoła” po odkryciu Ameryki przez Kolumba etc. Tego typu narracje w tym samym czasie przenikały do tzw. kultury popularnej upowszechnianej przez wielkie wytwórnie filmowe w Hollywood. Ktoś, kto czerpie wiedzę o inkwizycji tylko i wyłącznie z książki Umberta Eco Imię róży oraz z nakręconego na jej podstawie filmu, nie ma żadnej rzetelnej wiedzy o tym fragmencie historii Kościoła, zapoznaje się za to z całą masą antykatolickich stereotypów i uprzedzeń.

To tylko jeden, aczkolwiek bardzo znany, z przykładów wielu „dokonań” twórców tak silnie obecnego w popkulturze antykatolickiego nurtu. Dość wspomnieć wszystkie książki Dana Browna (m.in. Kod Leonarda da Vinci), wydawane w milionach egzemplarzy, które również doczekały się hollywoodzkich ekranizacji w gwiazdorskich obsadach.

„Pamięć zrywająca” i jej ideologiczne cele

Zasadniczym celem promotorów tego rodzaju antykatolickiej propagandy historycznej jest – jak pisze współczesny kanadyjski socjolog Matthieu Bock-Côté – dążenie do „wyzwolenia” ludzi Zachodu z „determinizmu pamięci historycznej”. Ten sam uczony pisze w swojej książce pt. Multikulturalizm jako religia polityczna, że na początku XXI wieku jesteśmy świadkami upowszechniania – zarówno w kulturze popularnej, jak i w świecie akademickim – „pamięci zrywającej, która nie chce podtrzymywać więzi z przeszłością, lecz właśnie się od niej uwolnić”. To „uwolnienie” dotyczy przede wszystkim usunięcia z pamięci poszczególnych narodów tego wszystkiego, co ciągle przypomina o chrześcijańskim dziedzictwie kulturowym, które przez całe wieki kształtowało zachodnią cywilizację.

Na domiar złego przedsięwzięciu temu sekundują niektórzy ludzie Kościoła, którzy – jak pisał kard. Ratzinger/Benedykt XVI – mieszają „wielki rachunek sumienia Kościoła” za grzechy popełnione w przeszłości przez jego córki i synów z „namiętnym samooskarżaniem się”. Jak pisał kard. Ratzinger, taka postawa „prowadzi do niepewności co do naszej własnej tożsamości […], do przyjęcia postawy zerwania z naszą własną historią i do idei »godziny zero«, w której wszystko zacznie się na nowo”.

Fałszywa historia Kościoła ma swoje konsekwencje

Jak zauważa kard. R. Sarah, który przytacza we wspomnianej książce te słowa Benedykta XVI, w takiej postawie bezkrytycznego powielania wszelkich oskarżeń miotanych w stronę Kościoła za jego „dawne grzechy” (a w rzeczywistości za produkty kolejnych „czarnych legend”) „kryje się ogromne ryzyko subtelnej pychy”. Niektórzy ludzie Kościoła, upowszechniając takie poglądy, „nie chcieli już być dziedzicami, lecz kreatorami”. Pisaniu historii Kościoła „na nowo” towarzyszyła bowiem chęć tworzenia całego Kościoła na ludzką miarę. „Niekiedy zamiast Bożego depozytu głoszono wiarę czysto ludzką. Zamiast przekazywać to, co otrzymaliśmy, hałaśliwie głoszono swoje wymysły” – pisze kard. Sarah.

Jeden z wybitnych polskich historyków, Józef Szujski, mawiał, że „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. Parafrazując te słowa i odnosząc je do tego, o czym pisał kard. Sarah, można powiedzieć, że fałszywa historia Kościoła jest mistrzynią fałszywej teologii i eklezjologii.