Pani psycholog pewnego dnia powiedziała do mnie: „Nie dzisiaj, nie jutro, może to będzie za tydzień, za rok, za 10 lat, ty odejdziesz z córką z tego domu…”. I tak się stało.
Razem z moim mężem zawarliśmy sakrament małżeństwa w lipcu 2006 r. Szczęście i radość, które mieliśmy wówczas w sercu, były ogromne. W 2007 r. przyszła na świat nasza kochana córka. Dla nas Kościół był wtedy zwykłą instytucją, właściwie nie chodziliśmy na Msze św., bo wszyscy, z którymi przebywaliśmy na co dzień, tak robili i wydawało mi się, że to normalna sytuacja.
Zarabialiśmy pieniądze, wybudowaliśmy skromny, ale ładny domek w pobliżu rodziców mojego męża. Ale nasza miłość bardzo szybko gasła. Brak rozmów i wzajemnego zrozumienia, a w końcu codzienne awantury to była norma w naszym domu.
Zamiast do kościoła, zaczęłam chodzić do psychologa i mówić mu o swoich problemach małżeńskich. Pani psycholog pewnego dnia powiedziała do mnie: „Nie dzisiaj, nie jutro, może to będzie za tydzień, rok, za 10 lat, ty odejdziesz z córką z tego domu…”.
I tak się stało. 14 lutego 2013 r. spakowałam się, zabrałam córkę i przeprowadziłyśmy się do moich rodziców. Moja złość na męża była wówczas nie do opisania. Mijały tygodnie, a ja miałam cichą nadzieję, że mój małżonek przyjdzie do mnie, porozmawia, że powie mi: „Kocham cię, wracaj”… Ale nie zrobił tego…
Postanowiłam wtedy napisać pozew o rozwód, mając nadzieję, że mój mąż się przez to otrząśnie. Jednak moja nadzieja okazała się płonna…
Wzięliśmy rozwód cywilny i każdy poszedł w swoją stronę. Oboje byliśmy nieprzejednani… Wyprowadziłam się z córką od swoich rodziców i zamieszkałam w większym mieście w wynajmowanym mieszkaniu.
Przez internet poznałam „cudownego mężczyznę”, który po krótkim czasie okazał się strasznym człowiekiem…
Mój mąż związał się także z inną kobietą. Ta sytuacja doprowadziła do wielkiego cierpienia, które sobie sami stworzyliśmy. Postanowiłam wtedy, że już nigdy z nikim się nie zwiążę.
Grzech, który nosiłam wówczas w sercu, był tak wielki, że nie miałam sił do normalnego życia, wszystko oceniałam negatywnie. Pewnego dnia wieczorem zaczęłam modlić się prostymi słowami: „Jezu, ja kocham mojego męża, nie mam sił, już jest za późno, proszę, pomóż mi, bo nie daję rady…”.
Moja córka widziała, jak szlochałam. Powiedziała wtedy: „Mamo! Tatuś nas kocha”. Dzieci widzą dużo.
Przypomniała mi się moja koleżanka, która kiedyś powiedziała: „Masz problemy, idź do kościoła. Bóg Ci pomoże”. Teraz te słowa mocno utkwiły w mojej pamięci. Po kilku dniach zadzwonił mój mąż i poprosił mnie o spotkanie. Zgodziłam się. Rozmawialiśmy długo. Nasza córka była szczęśliwa, widząc nas razem.
I tak z tygodnia na tydzień zaczęliśmy znowu być rodziną. Mój mąż wrócił do nas. Gdy widział, że co niedzielę chodzimy z córką do kościoła, ubrał się po prostu i dołączył do nas. Moja radość była tak ogromna, że nie umiem jej opisać.
Musimy wiele odbudować i wiele się jeszcze nauczyć. Każdego dnia dziękuję Panu Jezusowi, że uratował moje małżeństwo. To On sprawił, że jesteśmy znowu szczęśliwi.
Kamila