Najtrudniejszy czas w roku to dla mnie początek listopada. Wracają wspomnienia, czuję się na cmentarzu brudny, opluty, niegodny… Wracają myśli, że tymi rękami zabiłem człowieka, że gdzieś tam jest jego rodzina… I ból wraca. Modlę się wtedy z podwójną siłą, wiem, że mi Jezus wybaczył, ale tak do końca ja sam nie umiem sobie wybaczyć. Zamykam się w pokoju, siedzę, modlę się, płaczę i rozmawiam z Jezusem. Co roku przeżywam to mocniej…
Mam żonę, dwoje dzieci, trzecie w drodze. Rodzina była dla mnie zawsze najważniejsza, ponieważ nigdy rodziny tak naprawdę nie miałem. W więzieniu zawsze marzyłem, żeby stworzyć prawdziwą rodzinę, w której w niedzielę czy w Wigilię się wszyscy spotykamy…
Gdy jest mi bardzo źle, gdy uważam, że już nie dam rady, bo mnie przerastają pewne rzeczy, to w nocy wstaję, siadam obok śpiących dzieci, łapię je za rękę i wtedy daje mi to siłę, żeby być dobrym człowiekiem. Uczę się przy nich kochać i umacniać się ich miłością.
Wszyscy mieli kapcie
Mój dom był bardzo biedny. Było nas pięciu braci, mama, która była salową i pracowała czasem po 16 godzin, sama nas wychowywała. Wiem, co to jest głód, wiem, co to jest nie mieć butów na zimę, nie mieć kurtki, wiem, co to jest kradzież. Kiedy miałem 7-8 lat, kradłem węgiel, żeby w domu było ciepło…
Nie mieliśmy zabawek, miałem ciężkie dzieciństwo, ale do 13. roku życia byłem takim grzecznym, ułożonym dzieckiem – dopóki nie poznałem alkoholu. Bardzo wspierałem mamę, czy to w polu, czy w pracach dorywczych. Ale po alkoholu coś we mnie pękało. Jak się napiłem, stawałem się „kimś”. W mojej szkole wszyscy mieli kapcie – ja chodziłem boso w skarpetkach, w dodatku porwanych. Czułem się jak śmieć… Po alkoholu, jak się rzuciłem na starszego, koledzy mnie zauważali, chcieli ze mną być. Strach ludzi powodował, że w tym chorym świecie byłem ważny.
Kiedy skończyłem 14 lat, po raz pierwszy dostałem się do zakładu poprawczego i psycholog powiedział mi, że jestem uzależniony; nie wiedziałem, o czym mówi. Kiedyś napiłem się „Kryształu” i kolega powiedział mi, że jestem alkoholikiem. Strasznie go wtedy pobiłem.
Po co mnie frajer zaczepił
Wszystko załatwiałem wtedy po alkoholu, w urzędach, wszędzie. Miałem na początku taki kodeks, że mogłem pobić, zmaltretować, ale nigdy człowieka nie okradałem. Nie sięgnąłem nigdy po portfel czy zegarek. Kradłem za to w butikach, sklepach, okradałem mieszkania…
Trafiłem do więzienia i czułem się tam jak w domu. Nie miałem żadnych wartości. Nie miałem Boga, prawdziwych przyjaciół, ale miałem alkohol i kolegów z ulicy… Oczywiście grypsowałem, byłem kimś ważnym, kimś szczególnym dla tych ludzi. Byłem szanowany, lubiany. Wtedy wiedziałem, że tak będę żył. Zacząłem się cały tatuować… Tam spotkałem „dziesioniarzy”. Siedzących za artykuł 210. Dowiedziałem się, że napadając na ludzi, można szybko zarobić…
Po wyjściu z więzienia wróciłem w swoje rodzinne strony; udawałem, że pracuję, że się uczę… Codziennie piłem i napadałem. Moja degradacja postępowała z każdym dniem picia, czułem się bezkarny, niepokonany, agresja była coraz większa…
Po jakiejś libacji w kawiarni zaczepił mnie człowiek; napiłem się wtedy dość dużo alkoholu, wywiązała się awantura, ja go wyprowadziłem na dwór. Zaczęliśmy tego człowieka bić i on zginął. Nie wiem, jak to się działo, że byłem w takim amoku, gorzej od zwierzęcia. Dostał dwa razy, przewrócił się, wystarczyło zdjąć tę kurtkę. Człowiek by żył. Był nieprzytomny, myśmy go kopali, bili, ciągali po tych chaszczach, zrzuciliśmy go z wiaduktu, skakaliśmy po nim…
W tę noc nie chodziło o pieniądze czy kurtkę – ja pieniądze miałem… Chodziło o to, żeby go poniżyć, pokazać mu, że teraz to ja jestem panem.
Zdjąłem mu kurtkę wartości 40 złotych… Cała tragedia polega na tym, że kiedy mnie złapali, kiedy ocknąłem się, pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy, to było: „Po co mnie ten frajer zaczepił?”. Zero jakiegokolwiek współczucia, powiedzenia: „Co ja zrobiłem?”…
Byłem tchórzem
Mało tego, w pierwszych latach więzienia… może to będzie nieludzkie, co powiem… ale ja z tego byłem dumny, jak ktoś, kto zbuduje dom, posadzi drzewo, ma dwoje dzieci… W tym środowisku byłem dumny, że taki jestem mocny, bez skrupułów, bez uczuć… A tak naprawdę z perspektywy czasu widzę, że byłem potwornym tchórzem, człowiekiem, który się strasznie bał – i ten lęk przerzucałem w agresję.
Miałem takie powiedzenie: „Choćbyś deko ważył, to nigdy nie peniaj” i faceta 100-120 kilo bałem się panicznie, ale szedłem jak tur, aby go tylko uwalić i przewrócić.
To był mój sposób na życie. Nikt ze mnie się nie śmiał, jak w szkole, kiedy nie miałem śniadania, a oni jedli… To oczywiście nie jest żadne wytłumaczenie, bo byli chłopcy, którzy mieli gorzej i wyszli na porządnych ludzi…
Wszystkich winiłem, tylko nie siebie, stąd ta agresja do ludzi, zwłaszcza lepiej ubranych, żeby dopaść, upodlić, pokazać, że jestem górą.
Przegrałem swoje dzieciństwo, przegrałem swoje człowieczeństwo, żeby poczuć się lepiej. Żeby nie czuć się śmieciem.
Coś we mnie pękło
Kiedy w więzieniu przychodziła katechetka i próbowała mówić, że Jezus mi wybaczył, miałem chęć ją zabić, tak jej nienawidziłem. Gdyby nie lęk przed dalszą karą… wtedy była jeszcze kara śmierci… to pewnie bym jej coś zrobił. Jak słyszałem słowo „Bóg”, słowo „przebaczenie”, to dostawałem takiej agresji, takich pląsów… Upadlałem słabszych, niegrypsujących. Grypsowane to były moje wartości, wszystko byłem w stanie zrobić, żeby bronić tego, dokonywałem samouszkodzeń, głodowałem, bunty wywoływaliśmy…
I w tym zamkniętym świecie obca kobieta do mnie podeszła i powiedziała: „Wiesz, Zbyszek, ty jesteś wartościowy człowiek”. I ona mnie z tym zostawiła na dwa tygodnie… Jak ona mogła powiedzieć, że jestem wartościowym człowiekiem, jak tylu ludzi zgnoiłem, człowieka zabiłem… Oczywiście zaraz napiłem się jakiegoś wynalazku, kolejna zadyma, kolejne bicie, po raz kolejny wylądowałem w izolatce… I właśnie w tej izolatce się „obudziłem”. Byłem nagi, pobity, zakrwawiony… Klawisze sobie nie żałowali na mnie… Spojrzałem na swoje zakrwawione ręce i wtedy coś we mnie pękło. Nawet dziś nie umiem powiedzieć co, po prostu coś się stało takiego, że pierwszy raz uklęknąłem tam, w tej celi, i powiedziałem: „Boże, pomóż mi”. Zwróciłem się do Boga, o którym źle mówiłem, wierzących w Niego prześladowałem. I ja klękam, i proszę. Zorientowałem się, że nawet nie umiem określić, w czym ma mi pomóc, miałem przecież 20 lat do końca kary. Ale jednocześnie czułem ogromną nadzieję, że On mi już pomaga…
I tak się następnego dnia stało. Wszystkich, którzy uczestniczyli w zadymie, komisja przeniosła do więzień o ostrzejszym rygorze. Mnie nie pozwolili się nawet umyć i stanąłem przed komisją, i to nie byłem już ja. Powiedziałem, że proszę o kredyt zaufania. To wywołało furię śmiechu… Czułem się jak szmata, i mówię w środku – to nie ja, ja tego nie chcę, chcę, żeby oni mnie sprali, związali jak bydlaka i wywieźli gdzieś, żebym mógł dalej ich nienawidzić. Kazali mi wyjść, chciałem się rzucić na kraty, bo pierwszy raz poprosiłem ich o pomoc. Straszliwe upokorzenie… A z drugiej strony miałem w sobie coś, czego nie umiem nazwać… to była taka duża nadzieja, że będzie dobrze.
Miałem zapaprane akta, tak jak to tylko możliwe, sześciomiesięczne izolatki, łoże twarde, no wszystko, co można było w więzieniu dostać. I ja wyciągam do nich dłoń… Wezwali mnie i powiedzieli, że dają mi ten kredyt zaufania, że wysyłają mnie na otwarty oddział…
Wziąłem rzeczy, cele były otwarte, wszyscy patrzyli, jak idę na wolnościowy oddział… Kiedy się położyłem na łóżku, to nie byłem już ja, wiedziałem, że w moim życiu będzie działo się coś dobrego.
Płakałem dwie godziny
I wtedy pomyślałem o Anonimowych Alkoholikach, którzy chyba najwięcej ode mnie dostali popalić. Zapragnąłem pójść na terapię. Przyszła sobota, tam był taki długi korytarz; dotąd zawsze stawałem przy wyjściu i mówiłem do nich, kiedy szli na mityng: „Ty frajerze, ty smoluchu, idź tam się upokarzaj”… I teraz ja miałem przez tę furtkę przejść! To była chyba najdłuższa droga mojego życia – przejście tego korytarza. Nie chciałem iść, ale szedłem. Rozumowo nie chciałem, ale duchowo miałem to coś w sobie, że chciałem tam być. I ja się znalazłem na mityngu. Każdy coś mówił, poderwałem się i zacząłem coś bełkotać, że ich przepraszam, że się zmieniłem. Czekałem, aż mnie upodlą, pobiją, na karę fizyczną czekałem… A w czasie przerwy ci, których najbardziej niszczyłem, podeszli do mnie i powiedzieli: „Wiesz, Zbyszek, fajnie, że do nas przyszedłeś”… I kiedy mi tę herbatę zrobili, to się nie da wytłumaczyć, co się działo wtedy we mnie, zacząłem płakać, płakać i jeszcze raz płakać. Mityng trwał dwie godziny i ja dwie godziny płakałem.
Następnego dnia czułem się strasznie źle, że niby cały swój prestiż straciłem, że jestem znów nikim, śmieciem… Ale z drugiej strony czułem ogromną ulgę, jakby ktoś wziął łopatę i cały ten brud ze mnie zrzucał. Swobodny byłem, czułem się lekko. Już wiedziałem, że mityngi to moje człowieczeństwo. Moja jedyna szansa. I tak jak całym sobą wszedłem w zło, pamiętając tamto gorąco, które w sobie miałem, leżąc pokrwawiony na łóżku w izolatce, całą duszą i ciałem teraz wszedłem w Anonimowych Alkoholików.
Kiedyś na mityngu podszedł do mnie człowiek i powiedział: „Chodź, cię uściskam”. Chciałem go złapać za łeb i rzucić na ścianę, a nie mogłem. Kiedy przyszedłem do celi, to przytulenie cały czas czułem. Po raz pierwszy zrozumiałem, że oni nic ode mnie nie chcą. Ja ich upodliłem, pobiłem, a oni nie oceniają mnie i mówią: „Dobrze, że jesteś”… Dostałem serce, ciepło, to było pierwszy raz od wielu lat, kiedy dotknąłem człowieka, takiego ciepłego, takiego dobrego…
Ja to zrobiłem
Zacząłem się zmieniać. Poszedłem do szkoły, do szóstej klasy. Okazało się, że mam bardzo ubogi język, nie umiem powiedzieć, że się źle czuję, że tęsknię, że chcę kochać… Przez gardło mi to nie przechodziło.
Zacząłem dużo czytać. Zaczęła się wspinaczka. Zaczęło wracać do świadomości, że jestem mordercą, jaki mam wyrok, że wszyscy się mnie wyrzekli, że nie mam przyjaciół… I to bolało, bo wcześniej żyłem całkowicie w kłamstwie. Najprościej było uciec w znane mi już dobrze bagno, ale się nie dało, to coś, co w tej izolatce się stało, było takie mocne, że ja za tym tęskniłem, chciałem, żeby to rosło, żeby to rozbudowywać.
Skończyłem podstawówkę z wynikiem bardzo dobrym. Wtedy weszły przepustki, „miękkie widzenia” z kobietą. Czas przemian. Bardzo mocnych. Jedzenie się zmieniło, klawisze zaczęli mówić do mnie przez „pan”: „Proszę pana, czy idzie pan na mityng?”. A nie: „wy, podejdźcie tu”… To miało dla mnie wielkie znaczenie…
Poszedłem do zawodówki. Chodziłem z encyklopedią, kiedyś wyczytałem tam słowo „de facto” i było dla mnie bardzo ważne. Zacząłem się uczyć wierszy na pamięć… Tak zbierałem do siebie te kostki człowieczeństwa i składałem… Stawałem się kimś lepszym. Opiekowałem się niegrypsującymi, rozmawiałem z nimi, nie czułem się nadczłowiekiem.
Skończyłem zawodówkę z wynikiem dobrym, poszedłem do technikum poligraficznego, skończyłem je, potem zrobiłem maturę…
Odkrywałem w sobie wszystkie te dobre rzeczy przy pomocy innych ludzi i Boga. I zapragnąłem kochać i być kochanym.
Kiedyś wyjąłem kartkę, którą mam do dziś, i napisałem list do Pana Boga, co chciałbym w życiu mieć. Napisałem, że chciałbym mieć żonę, dwoje dzieci i samochód.
W międzyczasie dostawałem masę nagród, stałem się rzecznikiem Anonimowych Alkoholików, przeszedłem dwie terapie… W czasie terapii musiałem głośno powiedzieć, że to nie moja mama, to nie społeczeństwo, to nie wychowawcy, że nikt nie zrobił tego zła – tylko ja. A całe życie myślałem, że to oni są winni, że wychowali takiego gada, że nie dali mi tych kapci, że oni mnie do tego zmusili. Nigdy nie widziałem siebie jako sprawcy, jako kata. I wreszcie musiałem powiedzieć, że to ja sam jestem odpowiedzialny za zło, które popełniłem.
Wolność
Zacząłem wychodzić na różne spotkania, na różne mityngi i przypadkiem, przez znajomą, poznałem swoją przyszłą żonę. Miała siedemnaście lat, jedynaczka… Oczywiście nie powiedziałem jej, za co siedzę. Powiedziałem, że jestem drobnym złodziejaszkiem i już blisko koniec kary… No i ona zakochała się we mnie. Nie piłem, byłem już wygadany, oczytany, całkiem się potrafiłem zachować. Ale po 4 miesiącach nie mogłem znieść dłużej kłamstwa i napisałem jej prawdę, że mam wyrok 25 lat, że jeszcze jest 7 lat do momentu, w którym mogę się starać o warunkowe zwolnienie, że siedzę za zabójstwo, że ją kocham… Cztery miesiące czekałem na odpowiedź, pomyślałem więc znów, że nie mam prawa do rodziny, do wolności. Ale ona po 4 miesiącach przyjechała na widzenie i powiedziała mi, że mnie kocha, że chce być ze mną. Powiedziała to rodzicom i rodzice postawili warunek: albo ja, albo oni. Wyprowadziła się z domu, podjęła decyzję. To było coś wielkiego. I po następnych 4 miesiącach, za murami, za kratami, oświadczyłem się. I to już się błyskawicznie potoczyło. Ślub w warunkach wolnościowych; pomogła mi moja ciocia, moja mama, brat też mi bardzo dużo pomógł. To było prawdziwe wesele, 48 osób. Bardzo się baliśmy o to, czy przyjadą rodzice Basi. Przyjechali. Bardzo ich cenię.
Po ślubie, po powrocie, już na bramie mnie związali, czyli założyli kajdanki. Zostałem niesłusznie oskarżony o napady podczas przepustek. Świat mi się zawalił w ciągu 5 sekund. Dziś wiem, że Pan Bóg mnie wystawił na próbę z moją wiarą. Szedłem tam pokorny, spokojny, chociaż w środku wyłem, żony mi było najbardziej szkoda. Bo wiedziałem, że jestem czysty. Sześć miesięcy bez przepustek, 4 widzenia przez szybę. Żona płakała. Wszystko się wyjaśniło. Ale ja się przez 6 miesięcy nie odwróciłem od Boga, modliłem się. Nie pisałem skarg, zażaleń. Czekałem.
Potem żona zaszła w ciążę. Zapragnąłem wolności. Córka się urodziła. Ja już wiedziałem, że jestem gotów do wolności, do uczciwego życia. Ale sędzia, rozpatrując podanie o warunkowe zwolnienie, powiedział: „Wszystko pięknie, ale społeczeństwo nie wybaczy mi, jak ja pana wypuszczę po dziesięciu latach”. I ja to przyjąłem z pokorą.
Dusiłem się, męczyły mnie te rozmowy więzienne, napisałem o ułaskawienie. Nie dostałem… I dopiero kiedy przyszedł pan Kwaśniewski, wyszedłem na wolność.
Próba
Wyszedłem pełen zachwytu i szczęścia, a tu żona podsuwa mi jeden rachunek, drugi; nie miałem pracy. Zacząłem tęsknić za więzienną celą. Prąd nam odcięli, pomyślałem, że się nie nadaję, że chcę do domu – za kraty… Przez 13 dni nie wychodziłem z domu. Żona głodna, dziecko głodne, ja głodny… Przyszła żona z płaczem i mówi: „Zbyszek, ja się nie godziłam na takie życie, tak nie może być”. Pięści zacisnąłem i powiedziałem: „Panie Boże, ja muszę to zrobić, muszę wyjść na ulicę”. I czułem się usprawiedliwiony – nie miałem co jeść. I wtedy przyszedł Marek: „Wiesz, mój przyjaciel kazał ci przekazać parę groszy, bo wie, że ci jest ciężko”… Usiadłem cały skulony i mówię: „Boże, przepraszam”. Bo zrozumiałem, że Mu nie zaufałem, że sobie dałem prawo, by iść krzywdzić ludzi. I z bólu mnie zgięło na tym łóżku. Ja się od Niego odwróciłem, a On pokazał, że wystarczy poprosić. I wtedy już wiedziałem, że nigdy nie wyjdę na ulicę.
Bałem się, nie wiedziałem nawet, jak kasować bilety w autobusie. Marek z Fundacji „Sławek”, który pomógł wielu ludziom wychodzącym z więzienia, uczył mnie wszystkiego. Pięć miesięcy szukaliśmy pracy dla mnie. Znalazł ją w drukarni, zacząłem więc pracować jako krajacz. Inni mieli 5 za godzinę, ja 2 złote… I znów poczułem się jak śmieć, jak półwartościowy człowiek, ale to było tylko przez chwilę. Podziękowałem Panu Bogu i cieszyłem się naprawdę. Po miesiącu miałem 3 złote, potem 6 złotych, potem pewien niegrypsujący dyrektor, któremu w więzieniu pomogłem, ściągnął mnie do siebie i miałem 2 tys. netto – to były ogromne pieniądze…
Zapytają: dlaczego?
Dziś mam fantastycznych dwoje dzieci, fantastyczną żonę. Jeszcze jak siedziałem, sąsiedzi, wszyscy ludzie dowiedzieli się, kim jestem, poodwracali się od niej; była sama i wytrwała.
Kiedy pytam żonę: „Na dzisiejszy rozum, gdybym ci się znów oświadczył, czybyś wyszła za mnie?” – moja żona uczciwie mówi „nie”… Mówi: „Zbyszek, ja nie wiem wtedy, co się ze mną działo, nie słyszałam tego wyroku, nie słyszałam, że możesz siedzieć jeszcze 20 lat”. Ta wiara moja i mojej żony, że to się zmieni, była taka silna… Nie ma wytłumaczenia na to… Przecież wcześniej były samopodpalenia, podpalenia hal, gnojenie ludzi, bunty, głodówki… I ja z tego wychodzę… Jak mi ktoś mówi, że nie ma Boga, nie dyskutuję, ja wiem, że On jest.
Dzisiaj z Jezusem rozmawiam jak z ojcem, którego nigdy nie miałem. Kiedy Mu dziękuję za jakieś radosne rzeczy, to składam Mu obietnicę, że następnego dnia będę lepszy. Staram się dla ludzi być dobry, staram się być pokorny, słuchać ich, dawać. To nie znaczy wyjąć z portfela 50 złotych… Czasami w pracy widzę, że nie idzie pracownikowi robota i podchodzę do niego, cały wewnętrznie się denerwuję, mógłbym zacząć na niego krzyczeć, powiedzieć, że go zwalniam… A ja klepię go po ramieniu i mówię: „Słuchaj, zapal papierosa, wypij herbatę, odpocznij i spróbuj to jeszcze raz zrobić”. I wystarczy nie pokazywać, jaki ja jestem ważny, tylko traktować ich po partnersku. Czasami ludzie to wykorzystują. Nie mój problem, to oni zostaną z tym, że mnie wykorzystali, naciągnęli.
Ponieważ jestem cały obtatuowany, w biurze nawet latem chodzę w długim rękawie, pod krawatem. Pracownicy wiedzą, za co siedziałem, czasami się pytają, jak sylwestra spędziłem bez alkoholu… Wiem, że cały czas muszę iść do przodu. Ja dotknąłem miłości Jezusa.
A kiedy przychodzi moment taki, że sobie zupełnie nie radzę, przychodzę do tego pokoju, w którym teraz rozmawiamy, zamykam drzwi, gaszę światło i rozmawiam z Bogiem, i płaczę, i cieszę się. Jestem szczęśliwym facetem.
Wiem na pewno, że nie ma ludzi przegranych, nie ma sytuacji, z których nie można by było wyjść. Wiem, że bez Boga nie dałbym rady.
Wiem, jaki ciężar na mnie jest, wiem, że przez całe życie będę ten ciężar musiał dźwigać. Wiem, że nigdy nie odkupię swojej przeszłości. Co mogę robić, to robię. Mam 2 pracowników, którzy byli na samym dnie, wziąłem ich spod budki z piwem – i pracują. Dałem im nadzieję, że może być inaczej. Na Wigilię ludzi biorę, robię Wigilię, kupuję… To mnie nie rozgrzesza, ale mogę zrobić coś dobrego. Dziś mogę spojrzeć w lustro. Mam firmę, drogi samochód. Zatrudniam 9 osób. Pracownikom płacę dobrze, na chleb mam, na czynsz mam, nikomu nie zalegam…
Wiem, że wkrótce będę musiał się skonfrontować z moimi dziećmi, kiedy przyjdą i spytają: „Dlaczego?”. Nie wiem, co odpowiem. Wiem tylko, że jeśli na ułamek sekundy puszczę rękę Jezusa, to zginąłem.
Szczęśliwy facet
Podobają Ci się treści publikowane na naszej stronie?
Wesprzyj nas!