Fryderyk Chopin, będąc u progu śmierci, zrozumiał, iż największym i bezcennym skarbem jest pojednanie się z Bogiem w sakramencie pokuty i zjednoczenie się z Nim w Komunii Świętej.
Wbrew wielu narosłym przez lata w literaturze krzywdzącym opiniom, tendencyjnym czy wręcz niesprawiedliwym ocenom Chopina, był on człowiekiem wierzącym i religijnym. Tak jednak, jak każdy z nas, był człowiekiem z krwi i kości – miewał słabości i popełniał grzechy.
Jeden z najgenialniejszych muzyków wszech czasów urodził się z matki Polki i ojca Francuza. Przyszedł na świat w Żelazowej Woli koło Warszawy, prawdopodobnie 1 marca 1810 r. Został ochrzczony i wychowany w katolickiej wierze. Jego matka przez całe życie odznaczała się wyjątkową pobożnością. Młody kompozytor wzrastał więc w przesiąkniętym religijnością domu, w którym ponadto panowała bardzo patriotyczna atmosfera. Warto dodać, iż pomimo że jego ojciec był rodowitym Francuzem, to przybywszy w wieku 16 lat do Polski, spolonizował się i po kilku latach wziął udział w insurekcji kościuszkowskiej, podczas której został ranny.
Chopin od młodości był niezwykle wątłego zdrowia. Żył ze świadomością dotknięcia m.in. śmiertelną chorobą płuc. W młodym wieku musiał opuścić Polskę – jak się potem miało okazać – na zawsze. Przeżył dramat upadku i brutalnie przez Rosjan stłumionego powstania listopadowego. Cierpiał z powodu rozłąki z najbliższymi oraz tęsknoty za ojczyzną. Po wyjeździe z kraju w wieku 20 lat spotkał się ze swymi rodzicami jeszcze tylko raz. Przeżył też kilka miłosnych niepowodzeń. Wszystkie te doświadczenia dotykały go tym bardziej, iż został przez naturę obdarzony ponadprzeciętną wrażliwością.
W 1836 r. zaręczył się z Marią Wodzińską. Rok później jednak, po zerwanych z powodu sprzeciwu rodziców Marii zaręczynach, Chopin związał się na dziewięć lat ze znaną francuską pisarką – George Sand. Nie był to jednak typowy romans czy życie „bez ślubu”, których przykładów współczesny świat dostarcza nam wiele. Samotny kompozytor pragnął miłości i doświadczenia namiastki życia rodzinnego, których mu na obczyźnie bardzo brakowało. Po kilku zaledwie miesiącach „idylli” spędzonej z Sand kompozytor przeżył tak ostry i gwałtowny nawrót choroby, iż był bliski śmierci. Od tego momentu pisarka przyjęła na siebie rolę opiekunki, a niekiedy i pielęgniarki chorego Chopina, relacja zaś obojga zakochanych przerodziła się w przyjaźń i przywiązanie. Odtąd też życie genialnego muzyka balansowało na granicy życia i śmierci. Fryderyk Chopin zmarł 17 października 1849 r., mając zaledwie 39 lat.
„Wierzę – jak mnie nauczyła matka!”
Po opuszczeniu ojczyzny Fryderyk nie zaprzestał zrazu uczestnictwa w nabożeństwach religijnych. Zapewne jednak wkrótce po swoim przybyciu do Paryża, wszedłszy w krąg tamtejszej artystycznej elity, będąc otoczonym w większości przez bezbożnych i antyklerykalnych wielbicieli swej muzyki, Chopin powoli zaczął się oddalać od Kościoła i przestał korzystać z sakramentów. Nigdy jednak nie utracił on wiary w Boga, ani też nie odżegnał się od swego katolickiego wychowania.
Świadectwo religijności Chopina stanowi zarówno jego korespondencja, jak i wypowiedzi osób z jego otoczenia. W ok. 420 zachowanych do dziś listach kompozytora aż 70 razy – i to w listach pisanych w różnych okresach jego życia – pojawia się odniesienie do Boga. Nie są to li tylko zwroty, które uznać by można za czysto grzecznościowe. Wśród nich znaleźć można wiele takich, które świadczą o autentycznej wierze, ale i praktykowaniu modlitwy przez Chopina.
W listach do swojej rodziny i przyjaciół pisał on m.in.: „Ja się tu pomodlę” (list z 1842 r.), „Niech dobry Bóg Pani zawsze błogosławi” (1845 r.), „Niech Cię Bóg prowadzi” (1848 r.). W korespondencji artysta wspomina też o przypadającym danego dnia w kalendarzu liturgicznym święcie. Wypowiedzi zaś osób z jego najbliższego otoczenia zdają się już nie pozostawiać żadnej wątpliwości co do wiary kompozytora.
Zbytnia zażyłość Chopina z Sand była z pewnością powodem wyrzutów sumienia, które muzyk odczuwał, skoro sama pisarka po latach wyznała: „Jednego nie mogę mu wybaczyć – jego zasklepienia w katolicyzmie”. W swych pamiętnikach zaś zanotowała, iż przez dziewięć lat przyjaźni z Chopinem żyła z nim „jak w klasztornym celibacie”. Tak naprawdę więc romans ich, w czysto zmysłowym ujęciu, istniał bardziej w plotkach i na salonach, potem zaś już wyłącznie na kartach wzbudzających sensację, niemających zaś nic z naukowości, książek biograficznych.
Przykład ten pokazuje, jak łatwo, przez plotki i pomówienia, zniekształcić można czyjś wizerunek. Tym łatwiej jest tego dokonać, gdy czyni się to wobec osoby, która już dawno nie żyje, a więc nie może się już bronić… Tym mocniej też wybrzmiewają słowa przyjaciela Chopina – słynnego pianisty Franciszka Liszta – który w pierwszej biografii artysty (opublikowanej już w 1852 r.) napisał, iż był on człowiekiem „głęboko religijnym i szczerze przywiązanym do katolicyzmu”.
„To, com przyjął, jest nad wszelką cenę”
Świadectwo życia duchowego Chopina w ostatnich miesiącach jego życia stanowi relacja „z pierwszej ręki”, bo samego spowiednika kompozytora – jego przyjaciela i duszpasterza emigracji polskiej w Paryżu – zmartwychwstańca ks. Aleksandra Jełowickiego.
W liście do Ksawery Grocholskiej, napisanym cztery dni po śmierci Chopina, przytacza on niezwykle interesujące okoliczności towarzyszące odejściu artysty z tego świata: „Wieść [o zbliżającej się śmierci Chopina – przyp. J. G.] […] spotkała mnie […] przy powrocie moim […] do Paryża. Wnet pobiegłem do tego od lat dziecinnych przyjaciela mego […]. Uścisnęliśmy się wzajem, a wzajemne łzy nasze wskazały nam, że już ostatkami gonił. Nędzniał i gasł widocznie, a jednak nie nad sobą, ale nade mną raczej zapłakał, użalając się morderczej śmierci brata mego Edwarda, którego też kochał [mowa o pułkowniku Edwardzie Jełowickim, skazanym na karę śmierci za udział w powstaniu październikowym w Wiedniu w 1848 r. – przyp. J. G.].
Skorzystałem z tej tkliwości jego, aby mu przypomnieć matkę i jej wspomnieniem rozbudzić w nim wiarę, której go była nauczyła. »Ach, rozumiem cię, rzekł mi, nie chciałbym umrzeć bez sakramentów, aby nie zasmucić matki mej ukochanej, ale ich przyjąć nie mogę, bo już ich nie rozumiem po twojemu. Pojąłbym jeszcze słodycz spowiedzi płynącą ze zwierzenia się przyjacielowi, ale spowiedzi jako sakramentu zgoła nie pojmuję. Jeżeli chcesz, to dla twej przyjaźni wyspowiadam się u ciebie, ale inaczej to nie«.
Na te i tym podobne słowa Chopina ścisnęło mi się serce i zapłakałem. Żal mi było […] tej miłej duszy. Upieszczałem ją, czym mogłem, już to Najświętszą Panną, już Panem Jezusem, już najtkliwszymi obrazami miłosierdzia Bożego. Nic nie pomagało. […] Upłynęły długie miesiące w częstych odwiedzinach moich, ale bez innego skutku. Modliłem się wszakże z ufnością, że nie zaginie ta dusza. Modliliśmy się o to wszyscy zmartwychwstańcy, zwłaszcza czasu rekolekcji. Aż oto 12 bm. [października 1849 r. – przyp. J. G.], wieczorem, przyzywa mnie co prędzej doktor Cruveilhier, mówiąc, że za nic nie ręczy. Drżący od wzruszenia stanąłem u drzwi Chopina, które po raz pierwszy przede mną zamknięto. Jednak po chwili kazał mnie wpuścić, lecz tylko na to, aby mi rękę uścisnąć i powiedzieć: »Kocham cię bardzo, ale nic nie mów, idź spać«.
Wystaw sobie, kto możesz, jaką noc przebyłem! Nazajutrz przypadł dzień św. Edwarda, patrona ukochanego brata mojego. Ofiarując za jego duszę Mszę Świętą, tak prosiłem Boga: »O Boże, litości! Jeżeli dusza brata mego Edwarda miłą jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka!«. Więc ze zdwojoną troską szedłem do Chopina. Zastałem go u śniadania, do którego gdy mnie prosił, ja rzekłem: »Przyjacielu mój kochany, dziś są imieniny mego brata Edwarda«. Chopin westchnął, a ja mówiłem tak dalej: »W dzień mego brata daj mi [zobo]wiązanie«. »Dam ci, co zechcesz«, odpowiedział Chopin, a ja odrzekłem: »Daj mi duszę twoją!«. »Rozumiem cię, weź ją!« – odpowiedział Chopin. […] W sercu moim zawołałem do Pana: »Bierz ją sam!«. I podałem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając Go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu łzy. »Czy wierzysz?«, zapytałem. Odpowiedział: »Wierzę«. »Jak cię matka nauczyła?«. Odpowiedział: »Jak mnie nauczyła matka!«. I wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą”. Trwała ona ponoć bardzo długo. Po niej umierający otrzymał wiatyk oraz poprosił o sakrament namaszczenia chorych.
„Po chwili kazał dać zakrystianowi dwadzieścia razy tyle, co zwykle się daje”. Gdy kapłan rzekł, iż zbyt wielka to ofiara, kompozytor odparł: „[To] nie za wiele – bo to, com przyjął, jest nad wszelką cenę”. Fakt złożenia przez Chopina tak wielkiej ofiary jest bardzo wymowny, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, iż w ostatnich miesiącach przed śmiercią stan jego finansów, z powodu jego choroby, był opłakany. Musiała mu pomagać rodzina oraz anonimowi wielbiciele. U progu śmierci, ogołocony z wszystkiego Chopin zrozumiał, iż największym, bezcennym skarbem jest pojednanie się z Bogiem w sakramencie pokuty i zjednoczenie się z Nim w Komunii Świętej.
„Jestem już u źródła szczęścia!”
Ksiądz Jełowicki relacjonuje, iż od chwili spowiedzi, przemieniony łaską Bożą, Chopin stał się jakby innym człowiekiem, rzec by można, że już świętym. „Tegoż dnia poczęło się konanie Chopina, które trwało dni i nocy cztery. Cierpliwość, zdanie się na Boga, a często i rozradowanie towarzyszyły mu aż do ostatniego tchnienia. Wśród najwyższych boleści wypowiedział szczęście swoje i dziękował Bogu, że aż wykrzykiwał miłość swą ku Niemu i żądzę połączenia się z Nim, co prędzej. I opowiadał swe szczęście przyjaciołom, co go żegnać przychodzili […]. Już tchu nie stawało, już się zdawało, że kona, już jęk nawet był umilkł, przytomność odbiegła. Strwożyli się wszyscy i tłumem się do pokoju jego byli cisnęli, czekając z biciem serca już ostatniej chwili. Wtem Chopin, otworzywszy oczy i ten tłum ujrzawszy, zapytał: »Co oni tu robią? Czemu się nie modlą?«. I padli wszyscy ze mną na kolana i odmówiłem Litanię do wszystkich świętych, na którą i protestanci odpowiadali.
Dzień i noc prawie ciągle trzymał mnie za obie ręce, nie chcąc mnie opuścić, mówiąc: »Ty mnie nie odstąpisz w tej stanowczej chwili«. […] I co chwila wołał: »Jezus, Maryja!«, i całował krzyż z zachwytem wiary, nadziei i wielkiej miłości. Niekiedy przemawiał do obecnych, z największą tkliwością mówiąc: »Kocham Boga i ludzi!… Dobrze mi, że tak umieram… […] Nie płaczcie, przyjaciele moi. Jam szczęśliwy! Czuję, że umieram. Módlcie się za mną! Do widzenia w Niebie«.
To znowu do lekarzy usiłujących przytrzymać w nim życie powiadał: »Puśćcie mnie, niech umrę. Już mi Bóg przebaczył, już mnie woła do siebie! Puśćcie mnie, chcę umrzeć!«. I znowu: „O, pięknaż to umiejętność przedłużać cierpienia. Gdybyż jeszcze na co dobrego, na jaką ofiarę! […] Bóg się nie pomylił. On mnie oczyszcza. O, jakże Bóg [jest] dobry, że mnie na tym świecie karze!« […] W samym skonaniu jeszcze raz powtórzył Najsłodsze Imiona: Jezus, Maryja, Józef, przycisnął krzyż do ust i do serca swego i ostatnim tchnieniem wymówił te słowa: »Jestem już u źródła szczęścia!«. I skonał. Tak umarł Chopin!”.
„Gdzie skarb twój, tam i serce twoje”
Umierając, Chopin wiedział, że nie będzie mógł spocząć w swej ukochanej ojczyźnie. Poprosił więc, by choć jego serce po śmierci przewieziono do Warszawy. 30 lat później zostało ono wmurowane w filar bazyliki Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, na nim zaś umieszczono tablicę ze znamienną inskrypcją: „Gdzie skarb twój, tam i serce twoje” (Mt 6,21). Serce jednego z największych Polaków spoczęło blisko tego, co było mu najdroższe – w ojczyźnie i w jego byłej parafialnej świątyni. A słowa z Mateuszowej Ewangelii przypominają nam, ażeby żyć tak, by starać się gromadzić skarby w niebie, nie zaś na ziemi.
Przez dziesiątki lat, po śmierci Chopina, narosło na jego temat wiele mitów i krzywdzących nieraz opinii. Jakże łatwo przychodzi nam oceniać bliźniego. Tymczasem chrześcijanin nie powinien nigdy sądzić drugiego człowieka, ale piętnować wyłącznie jego grzeszną postawę. Nie powinien też nigdy zakładać z góry złej woli lub intencji bliźniego, ale starać się poszukiwać w nim dobra. Nie wolno się nam nigdy stawiać w roli jedynego Sędziego, którym jest Bóg. Jedynie Bóg zna w pełni serce człowieka i jego prawdziwe intencje.
„Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; […] Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie” (Łk 6,37-38). Jedyne prawo do sądzenia człowieka ma sam Stwórca. Sąd nastąpi zaraz po naszej śmierci. „Postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd” (Hbr 9,27). Aż do ostatniej chwili w życiu ma jednak człowiek możliwość skruchy, żałowania za swoje grzechy, nawrócenia, a co za tym idzie – zbawienia. Bóg w swoim wielkim i niezgłębionym miłosierdziu daje człowiekowi taką szansę!
Przez większość swego życia zmagał się Chopin z bolesną chorobą, którą cierpliwie znosił. Doświadczenie cierpienia fizycznego, psychicznego i duchowego stało się dlań łaską, gdyż przez nie zbliżył się on do Boga. Wyspowiadawszy się, przyjąwszy Komunię Świętą oraz sakrament namaszczenia chorych, odchodził z tego świata pogodzony z Bogiem i w opinii świętości. Nie tylko w pełni zaakceptował cierpienie, ale wręcz za nie dziękował! Przyjął je jako słuszną pokutę za swoje grzechy i możliwość oczyszczenia swej duszy już tu na ziemi. Złączony z Bogiem poprzez cierpienie, znosił je z anielską i godną podziwu cierpliwością. Dał tym świadectwo prawdziwej i głębokiej wiary.
Mimo iż przez lata poprzedzające swą śmierć Chopin oddalił się od Kościoła i nie prowadził sakramentalnego życia, to w głębi ducha nigdy nie przestał on wierzyć w Boga. Bo tak wzniosłej, subtelnej i uduchowionej muzyki nie mogła stworzyć osoba, która by nie była głęboko wierząca. Więcej – zamknięta ramami czasu genialna muzyka Chopina jawi się jako przebłysk i odbicie pewnego absolutnego i wiecznego ideału i piękna, stanowiąc tym samym dowód na istnienie Boga…