Poznańska piątka

Wieczorem 24 sierpnia 1942 roku na ponurym dziedzińcu więzienia w Dreźnie gilotyna pracowała nieprzerwanie, wyrabiając swoją okrutną normę. Był to czas tryumfu walczącego z Bogiem bestialstwa hitleryzmu, który doprowadził do przerażających zbrodni na dziesiątkach milionów ludzi.

Ścięte głowy, jedna po drugiej, spadały do podstawionego wiadra. Świadkiem tego wstrząsającego wydarzenia był ojciec Franz Bänsch OMI; stał z boku i trzymał w wysoko wzniesionej dłoni swój oblacki krzyż, który w jego zakonie zwykło się nosić zatknięty za pasem. Taka była ostatnia prośba tych pięciu młodych Polaków – pragnęli patrzeć na krzyż w ostatniej chwili swojego ziemskiego życia.

Ojciec Bänsch starał się zatem z całych sił unieść krucyfiks tak wysoko, żeby sprostać ich niezwykłej prośbie. Wcześniej wszystkich wyspowiadał i udzielił im Komunii św. Jako proboszcz parafii, na której terenie znajdowało się więzienie, brał udział we wszystkich egzekucjach, których tam dokonywano, ale po raz pierwszy usłyszał tak niesamowitą prośbę. Młodzi Polacy przed swoją śmiercią pragnęli patrzeć na Jezusa przybitego do krzyża i zjednoczyć swoje cierpienie i śmierć z Jego cierpieniem i śmiercią.

Ojciec Franz spowiadał wielu skazanych na śmierć tuż przed wykonaniem wyroku, jednak z takim pragnieniem, a także z takim spokojem, z taką zgodą na wolę Bożą nie spotkał się jeszcze nigdy dotąd. To nim wstrząsnęło. Tym bardziej, że tych pięciu skazańców to byli bardzo młodzi ludzie. Najmłodszy miał zaledwie 19 lat…

Dla ojca Bänscha stało się jasne, że nie może pozwolić, żeby zaginęła pamięć o tych niezwykłych młodych ludziach, których poznał w tak tragicznych okolicznościach, których wyspowiadał ostatni raz, przygotowując ich na śmierć, i z którymi spędził ostatnie chwile ich życia. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że obowiązuje go tajemnica i nie wolno mu mówić o niczym, co zobaczył za murami więzienia, a tym bardziej robić na ten temat notatek. Groziła mu za to śmierć. Z łatwością mógł podzielić los tych, którym przed chwilą towarzyszył w przejściu z tego życia do wieczności.

Sumienie podpowiadało mu jednak, że czasami są sprawy o wiele ważniejsze niż troska o własne życie. To dlatego po powrocie na plebanię zapisał na odwrotnej stronie wezwania do więzienia m.in. następujące słowa: „Dziś przeszli do wieczności ludzie święci”. To dlatego w parafialnej księdze zgonów zanotował nazwiska pięciu młodych Polaków (ustalając jednocześnie numer zbiorowej kwatery, w której zostali pochowani): Czesław Jóźwiak, Edward Kaźmierski, Franciszek Kęsy, Edward Klinik, Jarogniew Wojciechowski.

To dlatego wreszcie, w latach 60. ubiegłego wieku, przy kościele św. Pawła w Dreźnie, w którym był proboszczem, postawił poświęcony im pomnik. Był przekonany, że to są święci. Kościół oficjalnie potwierdził ich świętość 13 czerwca 1999 roku, kiedy to Jan Paweł II na placu Zamkowym w Warszawie ogłosił ich błogosławionymi wśród 108 męczenników II wojny światowej.

Dzieciństwo

Urodzili się w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy po 1918 roku Polska po ponad 123 latach niewoli odradzała się do życia. Wtedy w zdecydowanej większości polskich rodzin chrześcijańskie wartości, duch Ewangelii i radość wiary w Jezusa Chrystusa przenikały wszystkie dziedziny życia, a poświęcenie dla dobra wspólnego i Ojczyzny było czymś oczywistym.

W większości rodzin była codzienna modlitwa, rodzice regularnie przystępowali do sakramentu pokuty, uczestniczyli w Eucharystii i dlatego dzieci wzrastały w atmosferze troskliwej miłości, ciepła i serdeczności. Uczyły się wierzyć i ufać Bogu oraz stawiać sobie wysokie wymagania.

Kiedy chłopcy (pięciu przyszłych męczenników) mieli około 10 lat, trafili do oratorium salezjańskiego przy ulicy Wronieckiej w Poznaniu. Najpóźniej dołączył Franek, bo dopiero kiedy skończył 13 lat. To tutaj zaprzyjaźnili się i stworzyli zgraną paczkę. To tutaj, w salezjańskim oratorium, prowadzonym według wzorców wychowawczych św. Jana Bosko, kształtowały się ich charaktery. W oratorium spędzali każdą wolną chwilę; tutaj grali w piłkę, śpiewali w chórze, występowali w przedstawieniach teatralnych, nieśli pomoc biednym, chorym i potrzebującym, ale przede wszystkim modlili się, poznawali prawdy wiary i dojrzewali duchowo.

„Właściwie to mam dwa domy – zanotował w swoim Dzienniczku Edek Kaźmierski – jeden na Łąkowej, drugi przy Wronieckiej 9. Nawet trudno powiedzieć, w którym spędzam więcej czasu. Dziś, na przykład, byłem na Wronieckiej trzy razy: przed południem, po południu u spowiedzi i wieczorem na zebraniu Towarzystwa św. Jana Bosko”.

W jednym ze swoich listów ówczesny wychowawca z Wronieckiej, ks. Augustyn Piechura SDB, pisał: „Co tych chłopców do nas przyciągało, to miłość. Okazywaliśmy im wiele serca”.

Rzeczywiście, salezjański styl wychowania był nieocenioną pomocą dla rodziców w kształtowaniu charakterów chłopców, ale przyjaźń wychowawców doceniali także oni sami i odpłacali im miłością i przywiązaniem. Opiekowali się młodszymi, angażowali w pomoc potrzebującym oraz służyli do Mszy św. Ich charaktery dopiero się kształtowały, dlatego musieli przezwyciężać swój egoizm, lenistwo i inne wady.

Szczerze napisał o tym Edek w swoim Dzienniczku: „Ja też mam swoje za uszami. 7 marca znowu »urwałem się« z lekcji, a dziś nie poszedłem do szkoły w ogóle. Strach pomyśleć, co będzie jutro! Matka mi usprawiedliwienia nie da. Jadę prawie na samych »trójkach«. Lepszych stopni mniej niż rodzynków w świątecznym placku. A przecież głupi nie jestem. Może tylko trochę za leniwy. Janek Bosko był inny…”.

Żywa wiara, przeżywana w osobistej relacji z Chrystusem i wyrażana w konkretnej miłości bliźniego, sprawiała, że w oratorium, w domu i w szkole stale towarzyszyła im radość oraz poczucie humoru. Bo tylko żywa wiara jest źródłem prawdziwej radości i trwałego optymizmu.

Wojna i więzienie

Kiedy 1 września 1939 roku, po ataku hitlerowskich Niemiec na Polskę, wybuchła II wojna światowa, naszych pięciu bohaterów było jeszcze nastolatkami. Próbowali stanąć do walki z okupantem i zaciągnąć się do wojska. Tylko Czesiowi się to udało i tylko on walczył w kampanii wrześniowej. Po kapitulacji trafił do konspiracji, do Narodowej Organizacji Bojowej. Dostał za zadanie stworzenie własnego oddziału; zaprzysiągł zatem swoich kolegów z oratorium, do których miał pełne zaufanie. Niestety, po niecałym roku działalności konspiracyjnej zostali zadenuncjowani i aresztowani przez gestapo – zbrodniczą niemiecką policję.

„Kiedy 29 maja 1939 roku wspinałem się na palce i zrywałem pęki bzów, nie myślałem, że w trzy lata później będę kończył swój pamiętnik w więziennej celi” – pisał Edek Kaźmierski.

„Żeby opisać wszystko, co się od tego dnia zdarzyło, trzeba by napisać książkę, ale muszę się streszczać, bo więzienie to nie dom przy Łąkowej. Aresztowano mnie – wraz z kolegami z oratorium: Cześkiem Jóźwiakiem, Frąsiem Kęsym, Edkiem Klinikiem i Jaroszem  Wojciechowskim – we wrześniu 1940 roku pod zarzutem przygotowań do zdrady stanu, czyli przynależności do tajnej organizacji. Smak tortur poznałem w Domu Żołnierza w Poznaniu, gdzie mieściła się siedziba gestapo. Przebywaliśmy tam niecałe dwadzieścia cztery godziny, ale były to najcięższe dni w moim życiu. Następnym miejscem kaźni był osławiony Fort VII w Poznaniu, gdzie spędziliśmy blisko cztery tygodnie. Cztery tygodnie nieustannego znęcania się nad nami i niepewności o życie. Nikt z przekraczających bramę ponurej budowli nie wiedział, czy opuści ją żywy. Myśmy ją opuścili, by trafić do więzienia przy ulicy Młyńskiej. Otuchy do przetrwania w Forcie VII dodawały nam: wspólna modlitwa, cicho nucone pieśni i różańce, odebrane nam podczas pierwszej rewizji i wrzucone do kosza na śmieci, które dzięki nieuwadze gestapowców udało się nam odzyskać. Stały się one dla nas najcenniejszą pamiątką z czasu wolności. Na Młyńskiej, po krótkim pobycie razem z kolegami, wtrącono mnie do celi, gdzie przebywało kilku pospolitych przestępców. Patrzyli na mnie ze zdziwieniem, gdy klękałem do pacierza czy sięgałem po różaniec. Ale parę razy zaśpiewałem im coś wesołego i nawet mnie polubili. Kolejnym miejscem naszej więziennej tułaczki były Wronki. Trafiliśmy tam 16 listopada 1940 roku. Tu staliśmy się »prawdziwymi« więźniami. Ogolono nam bowiem głowy i dano więzienne pasiaki”.

Pobyt w więzieniu, choć niesłychanie trudny, stał się dla chłopców czasem przyspieszonego dojrzewania, odkrywania wyjątkowej bliskości kochającego Boga. Mimo makabrycznych doświadczeń tortur podczas przesłuchań nie tracili ducha, ani nawet humoru. Franek Kaźmierski, w jednym z grypsów do Edy pisał: „Ja się mego humoru jeszcze nie pozbyłem, jeszcze figle płatam”.

Choć nie zawsze byli przetrzymywani razem, kiedy tylko się dało, starali się pomagać sobie nawzajem. Henryk Gabriel, który był więziony razem z piątką chłopaków z Poznania, w książce Moi koledzy byli świętymi pisze: „Kiedyś wyrwał mi się z ust mimo woli okrzyk: »Kiedy my się chociaż raz do syta najemy, kiedy się ta nasza głodówka skończy?«. Podczas obiadu Czesio daje mi swoją porcję i prosi mnie, bym zjadł za niego, gdyż go żołądek boli. Nie chciałem przyjąć, gdyż wiedziałem, że to jest nieprawda, lecz on się uparł i musiałem jego porcję zjeść”.

Więzienie było dla nich czasem wielkiego cierpienia, które oddawali Jezusowi w intencji nawrócenia swoich prześladowców i zatwardziałych grzeszników. Dzięki temu odkrywali szczególną bliskość nieskończonej miłości Jezusa, który wziął na siebie, z historii każdego człowieka, wszystkie grzechy i cierpienia, aby w swoim zmartwychwstaniu dokonać ostatecznego zwycięstwa, przebaczyć nam wszystkie grzechy i definitywnie zwyciężyć śmierć i szatana.

Czas pobytu w więzieniu był dla nich okresem wyjątkowego dojrzewania w wierze, fascynacji miłością Chrystusa, odkrywania prawdy o ostatecznym sensie życia, cierpienia i śmierci. Dzięki postawie całkowitego oddania się Bogu i Jego woli ich osobowość dojrzewała w przyspieszonym tempie.

„We Wronkach dużo myślałem nad sobą”. – czytamy w Dzienniczku Edy. „Uświadomiłem sobie wszystkie swoje wady i przyrzekłem sobie wiele zmienić w swoim życiu, gdy się znajdę na wolności. Prosiłem Boga, żeby mi w tym dopomógł. A Bóg i Wspomożycielka Wiernych czuwali nad nami. Podczas któregoś z więziennych spacerów ustaliliśmy, że zaraz po kolacji będziemy odprawiać nowennę do Niepokalanej przed Jej świętem, a potem do św. Jana Bosko”.

Także Edzio Klinik w liście do siostry pisał: „Kiedy Bozia pozwoli, że będę mógł się znowu z Tobą zobaczyć? Lecz jakże inny. Dzisiaj, mając już za sobą duży okres szkoły życiowej, patrzę inaczej na świat, gdyż więzienie bardzo zmienia człowieka. Dla niejednych staje się szkodliwym, dla innych zbawiennym. Ja i moi koledzy możemy powiedzieć, że dla nas jest i będzie tym drugim”.

Pobyt w więzieniu był dla chłopców czasem wyjątkowego pogłębienia więzów miłości z Bogiem, ale także pogłębienia się ich wzajemnej przyjaźni. „Więzienie w berlińskiej dzielnicy Neukölln okazało się dość ludzkie – pisał Eda w Dzienniczku – jeśli o więzieniu można tak powiedzieć. Siedziałem w jednej celi z Frąsiem. Dzień zaczynaliśmy od pacierza, podczas pracy (klejenie torebek) śpiewaliśmy Godzinki, a przed snem pieśń Wszystkie nasze dzienne sprawy…”.

W grypsie do rodziny z więzienia w Neukölln dodał: „Ja wprawdzie nie mam brata, ale to, co łączy mnie z Frąsiem, to uczucie nie może być mniejsze od uczucia, które żywią do siebie dwaj kochający się bracia. Kiedyś lubiliśmy się tylko, lecz teraz łączy nas przyjaźń (…). Nie ma drugiego takiego samego. Gdy przyjdą na mnie chwile smutku, on wytrwale mnie pociesza i rozśmiesza, tak jak tylko on umie. Jednym słowem jesteśmy sobie braćmi”. Takie poczucie braterstwa i wzajemnej czystej przyjaźni wynika z głębokiej wiary, z całkowitego zaufania Chrystusowi i zjednoczenia się z Nim.

Jakaż to siła, ta nasza wiara

W jednym z listów do rodziny Eda napisał: „Jakaż to siła, ta nasza wiara. Są także tacy tutaj, którzy w nic nie wierzą. Jaka dla nich straszna ta niewola. Słychać tam tylko przekleństwa i złorzeczenia. A u tych, co mają silną wiarę, spokój, a zamiast przekleństw sama radość. Duch mój jest silny i coraz silniejszy się staje. Nic go już nie załamie, bo go Bóg umocnił. Jestem na wszystko przygotowany, bo wiem, że wszystkim Bóg kieruje, dlatego we wszystkim widzę niepojęte myśli Boże”.

Ta niezachwiana wiara pozwoliła im zachować zupełny spokój, kiedy zostali skazani na śmierć. W listach, które pisali na kilka chwil przed śmiercią, nie ma nawet cienia wątpliwości, że tam, po drugiej stronie, czeka na nich kochający Bóg. Wiedzieli, że idą do nieba. I byli na to gotowi.

Tak pisał Czesław Jóźwiak w swoim ostatnim liście: „Jest 7.45 wieczorem. O godz. 8.30, tj. pół do dziewiątej, zejdę z tego świata. Proszę Was, tylko nie płaczcie, nie rozpaczajcie, nie przejmujcie się, Bóg tak chciał. Szczególnie zwracam się do Ciebie, Matusiu kochana, ofiaruj swój ból Matce Bożej Bolesnej, a Ona ukoi Twe zbolałe serce. Proszę Was bardzo, jeżeli w czym Was obraziłem, odpuście mej duszy”.

Edward Kaźmierski pisał: „O dziękujcie Najłaskawszemu Zbawcy, że nie wziął nas nieprzygotowanych z tego świata, lecz po pokucie, zaopatrzonych Ciałem Jezusa w dzień Marii W.W. O dziękujcie Bogu za Jego niepojęte miłosierdzie. Dał mi spokój. Pogodzony z Jego Przenajświętszą Wolą schodzę za chwilę z tego świata. Wszak On tak dobry, przebaczy nam (…). Do upragnionego zobaczenia w niebie”.

A Franciszek Kęsy wprost się zastanawiał, czy gdyby umarł później, byłby wciąż wierny Bogu: „Bóg dobry bierze mnie do siebie. Nie żałuję, że w tak młodym wieku schodzę z tego świata. Teraz jestem w stanie łaski, a nie wiem, czy później byłbym wiernym mym przyrzeczeniom Bogu oddanym. Kochani Rodzice i Rodzeństwo, bardzo Was przepraszam raz jeszcze z całego serca za wszystko złe i żałuję za wszystko z całego serca. Przebaczcie mi. Idę do Nieba – do zobaczenia tam w Niebie”.

W swoim ostatnim liście przed egzekucją Edward Klinik pisał: „Do ostatniej chwili z moją silną wiarą w sercu idę spokojnie do wieczności, gdyż nie wiadomo, co by mnie tutaj na ziemi czekało. Was proszę, moi kochani, o modlitwę za moją grzeszną duszę, proszę Was o przebaczenie mych grzechów młodości. Ściska Was i całuje z całego serca i z całej duszy Was zawsze kochający syn i brat”.

Jarogniew jako jedyny pisał list pożegnalny do siostry, a nie do rodziców, bo kiedy był w więzieniu, zmarła jego mama: „Poznałem i przejrzałem dokładnie życie Matusi, Ojca, Twoje i swoje i dlatego jestem pewny, że będziesz się raczej ze mną cieszyć, a nie rozpaczać, bo dostępuję nadzwyczajnej łaski Bożej i odchodzę, poznawszy gruntownie moją przeszłość, bez najmniejszego żalu”.

Zaraz po napisaniu tych listów kolejno na gilotynie ścinano im głowy. Umierali, patrząc na Chrystusa umierającego na krzyżu, znak największej miłości i ostatecznego zwycięstwa nad wszelkim złem. Ich męczeńska śmierć, dzięki heroicznej wierze, która zjednoczyła ich z Chrystusem, stała się znakiem definitywnego zwycięstwa nad złem.

Święty Jan Paweł II w swojej książce Pamięć i tożsamość pisze, że to sam Bóg wyznacza ostateczną miarę złu: „On bowiem jest samą Sprawiedliwością. Jest nią, ponieważ jest Tym, który za dobro wynagradza, a za zło karze, z doskonałą zgodnością z rzeczywistością. Chodzi tutaj o wszelkie zło moralne, chodzi o grzech” (s. 25).

Zdawać by się mogło, że zło obozów koncentracyjnych, komór gazowych, okrucieństwa pewnych działań służb policyjnych, wreszcie samej wojny totalnej oraz ustrojów opartych na przemocy – że to zło, które również programowo przekreślało obecność krzyża – było mocniejsze. Jeżeli jednak popatrzymy nieco wnikliwiej na dzieje ludów i narodów, które przeszły przez próbę systemów totalitarnych i prześladowań za wiarę, wówczas odkryjemy tam wyraźną, zwycięską obecność krzyża Chrystusowego. A na tak dramatycznym tle ta obecność jawi się jako jeszcze bardziej przejmująca. Tym, którzy poddani są programowemu oddziaływaniu zła, nie pozostaje nikt inny i nic innego poza Chrystusem i krzyżem, jako źródłem duchowej samoobrony, jako rękojmia zwycięstwa. Czyż takim znakiem zwycięstwa nad złem nie stał się św. Maksymilian Kolbe w oświęcimskim obozie zagłady? Czyż nie jest nim historia św. Edyty Stein – wielkiej myślicielki ze szkoły Husserla – która podzieliła los wielu synów i córek Izraela, spalona w krematorium w Brzezince?” (s. 28).

Takim znakiem zwycięstwa nad złem stała się także męczeńska śmierć Czesia, Frąsia, Edy, Edzia i Jarosza w drezdeńskim więzieniu.

Pamiętajmy, że męka, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa jest „boską miarą wyznaczoną złu”. W tej tajemnicy naszego zbawienia „zło zostaje w sposób radykalny przezwyciężone dobrem, nienawiść miłością, śmierć zmartwychwstaniem” (Pamięć i tożsamość, s. 29). W jedności z Chrystusem zawsze odnosimy zwycięstwo.

Po wojnie

Dziś w miejscu drezdeńskiego więzienia jest uniwersytet, wokół gwar i pełno młodych, roześmianych ludzi. Sporo się zmieniło. Tylko na parterze zostało kilka cel, w których skazańcy pisali swoje ostatnie listy. W miejscu gilotyny stoi pomnik ku czci pomordowanych tu ofiar. To niewiele. Niezmienny pozostał mroczny dziedziniec, na który słońce nadal nie pada o żadnej porze dnia. Tak, jakby bał się światła, jakby zło, które przez lata tu królowało, nadal musiało ukrywać się w mroku.

Ci, którzy znali błogosławionych: Czesia, Frąsia, Edę, Edzia i Jarosza pamiętają ich jako „takich zwyczajnych, normalnych”, a przy tym jednak niezwykłych, bo taka jest świętość. Ludzie się do nich garnęli, bo czuli się przez nich kochani i akceptowani. Mieli dar zjednywania sobie ludzi, wydobywania z nich najlepszych cech. Jeden z ich kolegów wspominał, że po spotkaniu z nimi czuło się radość, spokój i chciało się być lepszym.

Czy chłopcy sami z siebie mogliby wywierać aż taki wpływ na wszystkich wokół? Nawet w sytuacji zagrożenia życia i wtedy, gdy usłyszeli wyrok śmierci? Skąd rodziły się tak heroiczne  postawy jak oddanie współwięźniowi ostatniego kawałka chleba, kiedy samemu przymierało się głodem? To wydaje się nieprawdopodobne, przekraczające ludzkie możliwości, niewiarygodne! Ale oni tacy właśnie byli. I to aż po grób.

W czym tkwi tajemnica ich świętości? „Owocem zaś ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie” – pisze św. Paweł w Liście do Galatów (Ga 5,22- 23).

Bóg daje to wszystko tym, którzy chcą się uczyć w Jego szkole miłości, którzy oddają Mu swoje życie, swoją wolę. Bo tylko On jest miłością i tylko On może jej nauczyć. Poznańska piątka błogosławionych chłopaków pozwoliła Jezusowi, aby uczył ich kochać. Dlatego podjęli radosną przygodę i trud życia wiarą na co dzień, nawiązując osobistą relację z Jezusem, oddając Mu siebie na Jego wyłączną własność. Chłopcy pozwolili Jezusowi działać w swoim życiu przez codzienną, wytrwałą modlitwę, regularną spowiedź, Eucharystię oraz autentyczną miłość bliźniego. Dlatego zwyciężyli! Bo z Chrystusem człowiek zawsze odnosi zwycięstwo! Chrystus, którego zaprosili jako chłopcy do swojego życia, zwyciężał w nich wszelkie słabości i grzechy.

Dzięki Chrystusowi, z którym byli zjednoczeni, stać ich było na heroizm, na absolutny pokój w obliczu śmierci… „Wystarczy ci mojej łaski” (2 Kor 12,9) – obiecywał Jezus. Wystarczyło! Zło na dziedzińcu drezdeńskiego więzienia przegrało z kretesem. Chłopcy ponieśli śmierć, ale umierając z Chrystusem, odnieśli zwycięstwo. W ich śmierci objawiła się miłość silniejsza od śmierci, która nadal wydaje owoce. Nie tylko w sercach tych, którzy znali ich bezpośrednio, ale także tych, którym stali się oni bliscy po przeczytaniu ich listów z więzienia i spod gilotyny. Tych, którzy dzięki nim zrozumieli, że wszyscy mamy szansę i obowiązek być świętymi, jeśli tylko otworzymy się na działanie Ducha Świętego i będziemy współdziałać z Jego łaską. Błogosławieni: Czesławie, Edwardzie, Jarogniewie, Franciszku, Edwardzie, módlcie się za nami! Wypraszajcie nam dar czystego serca, całkowicie oddanego Chrystusowi.