Jestem mamą trzech córek (10-, 17- i 16-letniej) oraz prawie półrocznego synka – wspaniałego, pogodnego dziecka, kochanej kruszyny – który jest dla mnie i mojego męża oczkiem w głowie. Jestem także chrześcijanką, która dobrze wie, że bez pomocy Pana Boga i bez modlitw, które zanosiłam do nieba, mojego synka nie byłoby na świecie.
W lutym 2007 roku straciłam dziecko – w 17. tygodniu moja ciąża obumarła (to był chłopczyk). Przeżyłam wtedy szok, długo nie mogłam się po tym pozbierać. Przez prawie cały czas płakałam, odczuwając wielką pustkę… Dzięki Bogu siedem miesięcy później – czyli w październiku – ponownie zaszłam w ciążę. Czułam ogromną radość z tego powodu, a jednocześnie niepokój, czy nawet lęk, że znowu coś złego może się przytrafić mojemu dziecku. Usilnie prosiłam Pana Boga w modlitwie o zdrowie dla siebie oraz dla maleństwa, które noszę w swoim łonie.
Od początku ciąży miałam stany podgorączkowe z niewiadomych przyczyn, czym się bardzo przejmowałam. Chodziłam do lekarza, robiono mi wyniki, byłam również pod kontrolą poradni dla kobiet.
W 8. tygodniu ciąży dostałam plamienia. Jadąc do szpitala, myślałam, że to koniec mojej ciąży, że nastąpi poronienie – ale nie mogłam nawet płakać. Prosiłam Boga, Matkę Najświętszą i Jezusa Miłosiernego, którego obrazek zawsze przy sobie noszę, o pomoc.
W szpitalu lekarz zrobił mi USG i okazało się, że jest tętno i że moje maleństwo żyje. Zajaśniała nadzieja na to, że wszystko będzie dobrze. Dostałam kroplówki i leki;
po trzech dniach wróciłam do domu, gdzie nadal musiałam przyjmować leki podtrzymujące moją ciążę. Dużo wypoczywałam i uważałam na siebie. Chodziłam na wyznaczone wizyty lekarskie i modliłam się koronkami do Miłosierdzia Bożego, Matki Boskiej oraz wszystkich świętych z siostrą Faustyną na czele.
W 21. tygodniu ciąży zachorowałam na zapalenie dróg moczowych, a także dostałam przedwczesnych skurczy. W każdej chwili mogłam urodzić dziecko, które byłoby za małe, aby przeżyć. Przez kilka dni leżałam w szpitalu, dostając antybiotyk i leki rozkurczowe (przyjmowałam je do końca ciąży).
W dniu, w którym miałam już wyjść do domu, lekarz postanowił zrobić mi USG, żeby się dowiedzieć, czy wszystko jest z dzieckiem w porządku i jaka jest jego płeć. Okazało się, że to chłopczyk. Byłam bardzo szczęśliwa, bo przecież w domu miałam tylko córki.
Po dokładniejszym badaniu pani doktor zauważyła, że w worku płodowym, w którym znajduje się moje dziecko, widoczna jest taśma owodniowa, która zagraża jego życiu. Wprawdzie lekarka pocieszała mnie, mówiąc, że wszystko będzie dobrze, jednak po wyrazie jej twarzy widziałam, że sama w to za bardzo nie wierzy. Powiedziała jeszcze, że ani ja, ani lekarze nie mamy wpływu na to, czy moje dziecko przeżyje poród, i że w moim stanie nie powinnam się załamywać, bo to jeszcze gorzej dla maluszka.
Kiedy wyszłam z gabinetu, nie miałam w ogóle siły o tym wszystkim myśleć; byłam jak oszołomiona, chciało mi się płakać i krzyczeć. Kiedy szłam na spotkanie z mężem, który przyjechał, ponieważ w tym dniu wychodziłam do domu, łzy same napływały mi do oczu, byłam załamana. Jakaś wewnętrzna siła podpowiadała mi jednak, że będzie dobrze – i to mnie uspokoiło.
Zaczęłam codziennie odmawiać różaniec, koronkę i Litanię do Miłosierdzia Bożego, trzymając obrazek Jezusa na brzuchu. Po modlitwie uspokajałam się i wierzyłam, że wszystko będzie w porządku z moim kochanym maluszkiem, prosiłam Boga o łaski dla niego, o to, żeby ta taśma owodniowa znikła z mego łona, żebym mogła szczęśliwie donosić i urodzić swoje dziecko.
Przez cały czas byłam na lekach, które ratowały moją ciążę; czasami czułam się źle, nie mogłam chodzić, od razu dostawałam skurczów i opuszczałam niedzielną Mszę św. Płakałam, miałam chwile załamania i zwątpienia, za co zawsze przepraszałam Boga i prosiłam Go jednocześnie o siłę. I chociaż taśma owodniowa nie znikła i była z moim maluszkiem aż do porodu, to jednak dzięki pomocy z nieba nie zagroziła jego życiu. Dwa tygodnie przed porodem byłam w szpitalu z powodu kolki nerkowej, ale i tym razem jakoś z tego wyszłam.
Mój synek dzięki pomocy miłosierdzia Bożego urodził się w terminie wyznaczonym przez lekarza, który prowadził moją ciążę od samego początku. Nadal modlę się codziennie, dziękując Bogu za swoje dzieci, ofiarowując Mu swoje cierpienia i troski. Modlę się także za swego synka-aniołka, który jest już blisko Boga i może wypraszać łaski dla mojej rodziny. Uważam, że jeśli się zaufa Bogu, można wówczas uprosić wiele łask, ponieważ przez życie trzeba iść z Bogiem – innej drogi nie ma. Jezu, ufam Tobie!
Ufająca w miłosierdzie Boże