Moja pierwsza, młodzieńcza miłość skończyła się wymuszoną zgodą na współżycie i niezaplanowaną ciążą. Co do swojego stanu upewniłam się dopiero w piątym miesiącu, więc całe szczęście, że było już za późno na jakiekolwiek rozważania o aborcji.
Tragiczna decyzja
Poród i towarzyszące mu okoliczności były tak straszne, że kiedy pół roku później zaszłam w ciążę po raz drugi, bardzo bałam się powtórki tego, czego doświadczyłam w szpitalu. Do tego wszystkiego doszedł wpływ wielu osób, z których każda wydawała się na pozór życzliwa i zatroskana. Koleżanki i kuzynki ubolewały nad brakiem mieszkania, pieniędzy i „przerwą w życiorysie”. Pani ginekolog mówiła o świadomym macierzyństwie, obciążeniu dla organizmu „ciążą po ciąży”. Straszono mnie zażywanymi wcześniej lekami i w końcu usłyszałam od drugiego ginekologa słowa: „Rodzimy czy usuwamy?”. Jakbym miała zdecydować, czy wolę lody śmietankowe czy czekoladowe…
Wtedy jeszcze miałam wątpliwości, ale mówiono mi o „płodzie”, „zbitce komórek”, o możliwości, że drugie dziecko, poczęte tak szybko po pierwszym, będzie „uszkodzone”… I co ja tym dzieciom będę w stanie zapewnić?! Stale czułam się winna. Nie rozumiałam, że to oszustwo!
Mój młody towarzysz życia chciał najpierw skończyć studia, unormować sytuację mieszkaniową. Powiedział, że chyba za wcześnie na drugie dziecko i że decyzję pozostawia mnie. Jego rodzina nie była chętna do pomocy, a moja miała ciągłe pretensje o „zmarnowanie szans na karierę naukową” i życie „na kocią łapę”. Unosiliśmy się wtedy ambicją, mieliśmy żal do wszystkich, nie umieliśmy szukać wsparcia.
Nikt wówczas nie pokazywał zdjęć ani filmów o życiu dzieci w łonie matki, nie było dyskusji, książek ani programów telewizyjnych na ten temat, a w każdym razie ja na takie nie trafiłam. Nie miałam też szczęścia spotkać na swojej drodze ludzi, którzy by mnie powstrzymali, powiedzieli: „Nie rób tego!”. Cały świat był przeciwko mojemu dziecku i mnie – przerażonej matce. A przecież instynktownie czułam wtedy jakiś opór, tylko nie umiałam go uzasadnić.
Moja przyjaciółka poszła ze mną i z ojcem dziecka do gabinetu lekarza, który dokonał aborcji. Ale nie chcę przez to powiedzieć, że inni zawinili, nie ja. Owszem – dokonałam wyboru: nie dałam swojemu drugiemu dziecku szansy na życie.
Syndrom postaborcyjny
Zaraz po tym strasznym „zabiegu” obudziły się we mnie koszmarne odczucia. Najpierw była to dziwna pustka i odrętwienie. Prześladowała mnie myśl: „Co ja zrobiłam?”. Nie mogłam patrzeć na ukochanego mężczyznę, gdyż wzbudzał we mnie wstręt. Do dziś nie rozumiem, jak mogliśmy tak łatwo uśmiercić własne dziecko. Co gorsza, patrząc na wcześniej urodzonego synka, zadawałam sobie stale pytania bez odpowiedzi – o płeć i wygląd zabitego dziecka. Dlaczego temu pozwoliłam żyć, a tamtemu nie?
Nie miałam wcześniej problemów zdrowotnych, jednak tuż po aborcji pojawiły się u mnie dolegliwości hormonalne. Miałam przedłużające się do kilku tygodni miesiączki, a lekarz nie umiał wyjaśnić ich przyczyn. Te objawy w końcu minęły, ale żal pozostał i rósł… Nie byłam w stanie z nikim o tym rozmawiać. Stale się obawiałam, że nie jestem dobrą matką, że ktoś taki jak ja po prostu nie może być dobrą matką. W tamtych czasach w ogóle nie chodziłam do kościoła i uważałam się za osobę niewierzącą.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to, co przeżywam, to syndrom postaborcyjny; dopiero po latach pani psycholog, do której się zgłosiłam, wyjaśniła mi, co to za problem i że nie jestem żadnym wyjątkiem. Ze spokojnej i pogodnej osoby stałam się kłębkiem nerwów. Nawet wobec synka bywałam albo nadmiernie opiekuńcza, albo agresywna, jakbym miała pretensje, że on żyje, podczas gdy tamto dziecko umarło. Albo jakbym się bała, że i on umrze.
Aborcja śniła mi się po nocach, budziłam się roztrzęsiona. Usłyszałam wówczas od swego ukochanego, że powinnam iść do psychiatry, bo zaczynam wariować… Moja rozpacz rosła, gdy na ulicy dostrzegałam młode matki z wózkami albo kobiety w ciąży – mogłam być jedną z nich, ale wolałam zabić swoje dziecko!
Życie bez Boga
W tym czasie mój partner zainteresował się inną kobietą i ja też – z zemsty – zaczęłam go zdradzać. Stosowałam doustne środki antykoncepcyjne, które wywoływały u mnie różne dolegliwości układu pokarmowego oraz zaburzenia cyklu, powodując przy tym duży dyskomfort fizyczny i psychiczny. Wtedy nie łączyłam ze sobą pojęć „aborcja” i „antykoncepcja”, ale teraz widzę, że stanowiły one jakąś całość. U źródeł moich nieszczęść leżał brak wiary w Boga, pycha i egoizm. W tamtym czasie wydawało mi się jednak, że jestem najbardziej nieszczęśliwą istotą na Ziemi i że nie ma już dla mnie żadnej nadziei.
Przyszły dni, gdy uznałam, że nie warto żyć – przegrałam jako matka, partnerka i kobieta. Poza tym mój związek, który był dla mnie najważniejszy na świecie, rozsypał się jak domek z kart. Postanowiłam popełnić samobójstwo… I gdyby mój ówczesny kochanek nie postanowił odwiedzić mnie akurat tego dnia, na który zaplanowałam odebranie sobie życia, nie byłoby mnie już na tym świecie…
Odratowano mnie i znalazłam się w szpitalu psychiatrycznym. Tam nikt nie wziął pod uwagę tego, co mówiłam o utraconym dziecku. Pewnego dnia spytałam wprost lekarza, dlaczego zapisywał różne moje wypowiedzi, a tych o aborcji nie. Odpowiedział, że „skrobanka” nie może być przyczyną takiej depresji i że powinniśmy się skupić na moich relacjach z rodzicami i mężczyznami. Nie rozumiałam wtedy, że po raz kolejny jestem oszukiwana, ale czułam, że te rozmowy nic mi nie dają. Wypisano mnie ze szpitala i wróciłam do pustego mieszkania, bo synkiem zajęli się moi rodzice. Kochanek ani pierwszy ukochany nawet mnie nie odwiedzili…
Czułam się jak zmęczona staruszka i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Potem nastąpiło kilka dziwnych i strasznych lat. Miotałam się między rozpaczą a pragnieniem zapomnienia. Bałam się samotności, więc uwikłałam się w kolejny bezsensowny związek z mężczyzną, który okazał się przestępcą. Żyliśmy hałaśliwie: alkohol, narkotyki, huczne imprezy… Z tym mężczyzną także zaszłam w ciążę i – jakbym nie pamiętała o poprzednich okropnych przejściach – ją również usunęłam, w 12. tygodniu!
Żyłam wówczas w okropnej pustce; wszystko wydawało mi się bez znaczenia, nawet cierpienie. Życie uważałam za ciąg pomyłek. Sądziłam wtedy nawet, że dobrze robię, usuwając ciążę, bo przecież nie nadaję się na matkę, nie umiem stworzyć normalnego związku i domu…
Ta sytuacja może stanowić dowód na to, że gdy się zaczyna kwestionować jedno przykazanie, to bardzo łatwo zakwestionować następne – może nawet wszystkie. Od życia bez ślubu z mężczyzną, czyli przekreślenia „nie cudzołóż!”, omamiona złudzeniami na temat miłości i wolności, łatwo przeszłam do odrzucenia przykazania „nie zabijaj!”.
Pożycie z przestępcą oraz stan pustki i zniechęcenia, jakie po tym czułam, objawiały się u mnie coraz silniejszym wstrętem do siebie i powracającymi myślami samobójczymi. Kiedy wracam pamięcią do tamtych czasów – a minęło od tamtej pory już ponad 35 lat – zastanawiam się często, jak mogłam być zdolna do takiego zepsucia – jakby uschło we mnie wtedy sumienie, a może i nawet wszelkie głębsze uczucia.
Chaos, zagubienie, oszustwa, przekleństwa, seks – wszystko to akceptowałam przez dobrych kilka lat… W końcu jednak zauważyłam, że mój synek przejmuje pewne zachowania mojego partnera, i zaczęłam się o niego bać. Dopiero wówczas zerwałam ten chory układ. Te resztki odpowiedzialności uchroniły mnie przed ostatecznym upadkiem i zniszczeniem życia mojego syna…
Spowiedź i nawrócenie
Kiedy zostałam sama, byłam wrakiem człowieka pod względem fizycznym i psychicznym. Miałam wrażenie, że żyję w piekle – i trwało to wiele lat. Aż do czasu, kiedy przed którąś Wielkanocą nie mogłam sobie nigdzie znaleźć miejsca i w końcu trafiłam do kościoła. W potwornym strachu, niepokoju, ale z jakimś wewnętrznym przymusem poszłam do spowiedzi. Najpierw po to, żeby porozmawiać z kimś, kto mnie nie zna. Nie wiem, co czuł spowiadający mnie ksiądz, bo przecież od Pierwszej Komunii Świętej nie chodziłam do kościoła. Cały czas płakałam, a chwilami nie mogłam nawet mówić. I tak się zaczęło moje nawrócenie.
Zobaczyłam po pewnym czasie, że podłożem większości moich grzechów była straszna pycha: to, że chciałam sama o wszystkim decydować. Uważałam, że sama mam prawo wyrokować o tym, co jest dobre, a co złe, co mogę robić, a czego nie, że wolno mi decydować o życiu i śmierci swojej i swoich dzieci.
Zrozumiałam, że byłam nie tylko sędzią i katem dla swoich dzieci, ale że byłam także ofiarą – ofiarą tego nieludzkiego systemu, który pozwala na oszukiwanie matek lub żerowanie na ich strachu i samotności oraz na mordowanie nienarodzonych dzieci w majestacie prawa. Były dni, kiedy chciałam wyjść na ulicę i krzyczeć: „Oddajcie mi moje dzieci!”.
Dobry Pasterz znalazł dla mnie jednak pocieszenie i pokazał mi, że mam do spełnienia zadanie jako matka żyjącego dziecka i jako osoba, która przez modlitwę i duchową adopcję może pomóc innym dzieciom zagrożonym aborcją. Ta misja niesie ukojenie, chociaż czasem zdarza mi się płakać na myśl o przeszłości.
Bóg jest jednak bardziej miłosierny, niż sądzimy, i daje łaski nawet najbardziej podłym grzesznikom. Mnie dał poznać prawdziwą miłość człowieka. Spotkałam kilkanaście lat temu mężczyznę – dobrego i szlachetnego, także nawróconego po latach. Wzięliśmy ślub w kościele i jesteśmy teraz szczęśliwym małżeństwem.Mąż zna całą prawdę o mojej przeszłości, pomimo tylu moich strasznych upadków zaakceptował mnie.
Wiem, że kobiety po aborcji bardzo często gorzknieją, nienawidzą siebie. Próbują przerzucić tę nienawiść na mężczyzn albo na inne kobiety i dzieci. Zazdroszczą tym kobietom, które jednak zdecydowały się urodzić dzieci, i dlatego wyśmiewają często swoje rówieśniczki w ciąży albo rodziny wielodzietne, oburzając się na rzekomą bezmyślność, na „zacofanie” takich osób. To jak fala w wojsku: zło jest mściwe i zakaźne, przenosi się na kolejne pokolenia. Znam to wszystko, bo sama miewałam takie uczucia.
A jednak Bóg pozwala zobaczyć całą prawdę o sobie i daje wybaczenie – tylko On; żaden lekarz, psycholog, psychiatra, kochający krewny, przyjaciel nie mają takiej mocy. Ludzie mogą być tylko narzędziami Stwórcy. Tego wybaczenia Boga doświadczyłam i sama próbuję wybaczać: mężczyznom, którzy lekkomyślnie spłodzili ze mną dzieci, a potem ich nie chcieli i nie walczyli o ich życie, bo pragnęli tylko „pozbyć się kłopotu”; lekarzom, którzy nie powiedzieli mi prawdy o tym, czym jest aborcja i jakie są jej skutki, ale za pieniądze chętnie zaoferowali zabicie moich dzieci, a nawet namawiali do tego; strasznym, brutalnym, przekupnym i bezwzględnym położnym, pielęgniarkom i lekarkom ze szpitala, gdzie w nieludzkich warunkach i we wrogiej atmosferze rodziłam pierwsze dziecko, co spowodowało u mnie uraz i lęk przed następnym porodem; autorom ulotek i artykułów reklamujących środki antykoncepcyjne – wcale nie tak skuteczne, jak to się często wierzy; koleżankom namawiającym do ich stosowania, a potem do „zrobienia skrobanki” jak do jakiejś zwyczajnej, normalnej i słusznej metody „rozwiązującej ten problem”; sąsiadkom i rodzinie – plotkującym, patrzącym obojętnie lub wręcz niechętnie na trudności młodej pary z jednym małym dzieckiem i drugim „w drodze”; księżom i tak zwanym wierzącym, którzy za mało albo nieprzekonująco mówili o tak ważnych sprawach w czasach mojej młodości; właścicielom wynajmowanego mieszkania, którzy nie chcieli słyszeć o małych dzieciach; i sobie – głupiej, naiwnej, zagubionej, bezradnej egoistce, pełnej strachu i zarozumiale pewnej swojego „prawa” do wolności decydowania o odebraniu życia człowiekowi: własnemu dziecku. Znalezienie Boga pozwoliło mi zobaczyć zarówno ogrom moich grzechów, jak i ogrom dobroci Boga, Dawcy Życia, który nie chce karać i niszczyć, ale pragnie ratować grzeszników.
Dziękuję Bogu za swoje życie, miłosiernie ocalone mimo tylu prób jego zniszczenia, za życie swoich bliskich – męża, syna, synowej, wnuków. Przepraszam, że nie umiałam być matką dla wszystkich swoich dzieci.
Teraz, gdy mój syn ma własne pociechy, pozostaje mi wiara, że żadne z nich nie zrobi nigdy czegoś tak potwornego jak dawno temu ich matka i babcia, że żadne nie będzie musiało nosić do końca życia tego strasznego ciężaru.
Błagam matki, które wątpią w sens urodzenia swojego dziecka – nie skazujcie własnego maleństwa na śmierć fizyczną, a siebie na koszmar, który będzie was prześladował do końca życia! Wam dano szansę na życie, więc i wy dajcie ją swoim dzieciom!
Proszę wszystkich, którzy to czytają: nikomu nie doradzajcie aborcji i nie bądźcie milczący lub obojętni, gdy słyszycie takie propozycje! Ale ważne jest też coś więcej i to dotyczy wszystkich ludzi: nie reagujcie oburzeniem, złością, ironicznymi uwagami, śmiechem, szyderstwem i pogardą czy zniecierpliwieniem, kiedy usłyszycie, że jakaś kobieta spodziewa się dziecka – nawet jeśli jest bardzo młoda lub starsza, bez męża, niewierząca, chora, bez środków do życia, nawet gdy wydaje się wam głupia i nieodpowiedzialna, za mało poważna na matkę. Może traktując ją życzliwie, wyrozumiale – ocalicie czyjeś życie.
Skruszona babcia