Mam na imię Paulina, mam męża Marka i dwie córki: Karolinę i Weronikę. Obecnie oczekujemy trzeciego dzieciątka – prawdopodobnie Dominiki, która rozwija się pod moim sercem.
Kiedy od pół roku byłam leczona dermatologicznie pewnym lekiem, zaszłam w ciążę. Stosowanie tego leku bezwzględnie wykluczało zajście w ciążę nawet w okresie ok. 6 miesięcy po zakończeniu leczenia. Jest to lek, który według wszystkich lekarzy i książek ma silne działanie teratogenne, czyli uszkadzające płód. Wiedziałam o tym, dlatego też stosując z mężem naturalne planowanie rodziny, bardzo uważaliśmy. Przeprowadzka na nowe miejsce, zmiana miejsca zamieszkania i stres z tym związany doprowadziły jednak do tego, że popełniłam jakiś błąd w obserwacjach i zaszłam w ciążę.
Na początku nie wierzyłam, myślałam, że to niemożliwe… Pierwsza wizyta u lekarza była koszmarem – lekarz nie dawał żadnych szans, by dziecko pozostawało zdrowe. Błagałam go o pomoc… Poprosił, abym zaczekała przed gabinetem. Zaczął dzwonić do farmakologów i szpitali, by się dowiedzieć, czy są jakieś szanse dla mnie i mojego dziecka. Niestety, gdy weszłam ponownie do gabinetu, było jeszcze gorzej – jego diagnoza była straszna: „Ten lek ma stuprocentowe działanie teratogenne i nie ma żadnych szans, aby dziecko urodziło się zdrowe. Możliwe jest silne porażenie mózgowe, wodogłowie, potworkowatość, zespół Downa…”. To tylko niektóre wymienione przez niego choroby, zresztą wypisane również w ulotce tego leku… Według lekarza, w moim przypadku istnieje duże prawdopodobieństwo, że wystąpią one wszystkie razem. Na koniec pan doktor po swoim monologu i moim płaczu, chcąc być miły, powiedział, że jest dla mnie jeden ratunek. On pomoże mi przez to przejść; w moim przypadku procedura lekarska nie będzie trudna i jego zdaniem w tydzień po jej rozpoczęciu będzie po wszystkim. Aborcja – zabicie mojego dziecka – była jego lekarstwem dla mnie! Zapytałam, ile mam czasu na podjęcie decyzji, na co pan doktor powiedział, że nie ma czasu i nie ma po co się zastanawiać, gdyż potem może być tylko trudniej, i wyznaczył mi termin, abym zgłosiła się do niego za 3 dni niezależnie od decyzji, którą podejmę.
Wyszłam stamtąd z płaczem, po chodniku szłam jak pijana. Zadzwoniłam do męża. On mnie wysłuchałi powiedział, że teraz on nic nie odpowie, bo musi się pomodlić. Do końca życia będę dziękować Bogu za taką postawę mojego męża w tym jakże strasznym momencie!
Na drugi dzień mąż mój powiedział, że Bóg jednak dał nam to życie i nie możemy go niszczyć. Powinniśmy więc zawierzyć Bogu i czekać. Nie było to łatwe… Udawaliśmy się do kolejnych lekarzy, licząc na inną diagnozę, jednak zawsze doznawałam szoku – wszyscy mówili podobnie, m.in. słyszałam takie słowa: „Jeżeli zdecyduje się pani urodzić, będzie to roślinka, nie człowiek. Nie zdaje sobie pani sprawy, co to oznacza? Zniszczy pani tym swoją rodzinę i małżeństwo”.
Szatan wie, gdzie uderzyć – i uderzał w najczulsze punkty. Małżeństwo i rodzina, o którą tak bardzo walczyłam, ma ulec zniszczeniu? Nie mogę na to pozwolić! Co zrobić? Zabić? Zabić moje dziecko?… Mnóstwo myśli kołatało się po mojej głowie. Potrzebowałam czasu na myślenie, dlatego poszłam do lekarza i poprosiłam o zwolnienie lekarskie. Lekarz jednak odmówił. Na ekranie USG było widać pęcherzyk ciążowy, który według niego już się nie rozwijał – kolejny cios! Nie chciał także założyć karty ciąży, bo stwierdził, że i tak za chwilę nastąpi poronienie lub konieczność dokonania aborcji. I tak byłam u kilku znanych lekarzy w Krakowie, którzy mówili, że nie ma żadnych szans…
Chciałam z mężem i dziećmi wyjechać na pięć dni nad morze, ale lekarz stwierdzał, że nie powinnam tego robić, bo jeszcze w tym tygodniu najprawdopodobniej będę miała zabieg czyszczenia macicy z obumarłego płodu. Odczekałam jeszcze dwa dni i na własną odpowiedzialność pojechałam z rodziną nad morze – takie wspólne małe wakacje. Nie był to jednak łatwy czas, gdyż często kłóciliśmy się z mężem. Szatan chciał nam udowodnić, że to, co mówili lekarze, może być prawdą. Wtedy zaczęłam myśleć: „Chyba ci lekarze mają rację, mogę stracić męża i rodzinę”. Wróciliśmy, a ja cały czas rozpaczliwie zastanawiałam się nad tym, co robić. „Jeszcze jest czas, mija dopiero ósmy tydzień, prawo jeszcze pozwala” – takie myśli chodziły mi po głowie… I wtedy Bóg wkroczył ze swoją siłą i mocą.
Pewnej nocy nie mogłam zasnąć… Wreszcie, gdy nad ranem zasnęłam, miałam sen: zaczepiały mnie istoty demoniczne. Aby poczuć się bezpieczniej, zaczęłam odmawiać modlitwę Ojcze nasz i gdy doszłam do słów „bądź wola Twoja”, one zniknęły. I wtedy obudziłam się cała spocona i przerażona.
Dla mnie był to jasny i wyraźny znak: kiedy zgodziłam się na wolę Pana, złe duchy odeszły. Dziecko, które noszę, nie jest moją własnością, to nie ja dałam mu życie, dlatego nie mam żadnych praw do tego życia – mam względem niego obowiązki jako matka. Od tej pory nigdy już nie myślałam o żadnym zabiegu i tylko prosiłam Boga, by dał mi siłę przyjąć każdą Jego wolę – nawet tę, która dla mnie po ludzku może być bardzo ciężka, bo może wiązać się z chorobą mojego dziecka.
Nadszedł czas badań, na które udaliśmy się z mężem, prosząc po drodze Boga, by pomógł nam przyjąć każde wieści. Cud: „Nie ma żadnych uszkodzeń, dziecko wygląda na zdrowe” – to były słowa lekarza, który przeprowadzał badania. Byliśmy szczęśliwi. Były to jednak dopiero pierwsze badania, bardzo ogólne. Kolejne miały być przeprowadzone dopiero w 20. tygodniu ciąży, więc niepewność jeszcze została.
To, co działo się w naszej rodzinie w czasie tego oczekiwania, też jest cudem. Od września codziennie z mężem odmawiamy różaniec. Wstąpiliśmy do wspólnoty Domowego Kościoła, gdzie poznaliśmy wspaniałych ludzi. Dla mnie był to bardzo ważny moment, gdyż w nowym miejscu zamieszkania nikogo nie znałam, a teraz mamy już kilka zaprzyjaźnionych małżeństw, z którymi wspólnie zbliżamy się do Boga. Zaczęliśmy też codziennie zgłębiać Pismo Święte.
Rozpoczął się wspaniały czas, w którym Jezus działał. Przystępowaliśmy do modlitw wstawienniczych i zawierzaliśmy Bogu całą swoją rodzinę. Powyrzucałam też z domu „słoniki na szczęście”, bajki i książki dla dzieci przesiąknięte magią. W naszej rodzinie zapanowała niesamowicie spokojna i pełna zaufania atmosfera.
Kiedy miałam kolejny termin badań genetycznych, pojechałam znowu do Krakowa. Kiedy szłam do gabinetu, byłam przerażona. Nastąpiło badanie i… Wynik był niesamowity – kolejny cud! Wszystkie narządy dzidziusia były zdrowe, bez uszkodzeń i wad genetycznych. Chwała Panu za to!
Wiem, że jeszcze długa droga przed nami, ale proszę Boga codziennie o łaskę całkowitego nawrócenia siędla nas. Dla Boga nie ma nic niemożliwego i chwała Mu za to! Proszę też bardzo o modlitwę za mnie, za mojego męża i nasze dzieci.
Paulina
Podobają Ci się treści publikowane na naszej stronie?
Wesprzyj nas!