Dostaliśmy życie, by cieszyć się wszystkim

Gdy byłam w 12. tygodniu ciąży, wybrałam się na standardową wizytę do ginekologa. Po badaniu USG usłyszałam, że „nie ma dla mnie dobrych wiadomości i prawdopodobnie nie uda mi się donosić tej ciąży” oraz że „brak kości nosowej i nt 4,5 wskazuje na mnogość wad genetycznych”.

Zagrożone życie dziecka

Zostałam skierowana na dodatkowe badania USG, podczas których inny lekarz na innym sprzęcie potwierdził wcześniejszą diagnozę. Znów padły bardzo bolesne dla mnie i męża słowa, że albo „płód sam obumrze w ciągu kilku dni, może tygodni, albo podczas porodu, a w najlepszym razie nie dożyje roczku”.

W tym czasie usłyszeliśmy też mnóstwo różnorodnych określeń, włącznie z poetyckimi, na zamordowanie własnego dziecka…

Specjalista wypisał mi skierowanie na test pappa z krwi oraz na amniopunkcję, dodając, że „taka jest procedura, żeby zacząć działać”. Myśleliśmy, że lekarze chcą wykonać jakieś operacje wewnątrzmaciczne, by uratować nasze dziecko.

Byliśmy w błędzie. Doktor wyjaśnił nam, czego dotyczy ta procedura. Zgodziliśmy się na test z krwi, ale na amniopunkcję nie, ponieważ jest to zabieg, który może zagrażać zdrowiu i życiu dziecka.

Podczas kolejnych wizyt musiałam się tłumaczyć, dlaczego nie wykonałam tych badań – przecież lekarze chcą mojego dobra. Odpowiedziałam, że nie zgadzam się na tak inwazyjne badania.

Kiedy chciałam się zapisać na badania USG serduszka dziecka, pani rejestratorka po usłyszeniu wskazań przestraszyła się, że to już chyba za późno, żeby „zacząć działać”, bo to termin po 24. tygodniu ciąży…

Egzamin z miłości

My już wówczas działaliśmy, ale… po Bożemu. Zaczęłam uczestniczyć w codziennej Mszy św. Początkowo całe Msze przepłakiwałam, a po przyjęciu Pana Jezusa robiłam znak krzyża na brzuchu. Z czasem zaczęły do mnie docierać strzępki z czytań i Ewangelii i zapadały mi głęboko w serce, dając mi spokój i nadzieję.

Kiedy rok wcześniej zaangażowałam się w obronę życia i głośno przeciwstawiałam się czarnym marszom i aborcji, wielokrotnie w czasie potyczek słownych słyszałam: „Zmieniłabyś zdanie, gdyby to ciebie dotyczyło”.

Pomyślałam sobie, że właśnie zostałam wystawiona na próbę… Zaczęłam dziękować za to, że nie miałam żadnych wątpliwości. Od początku wiedziałam, że zrobię wszystko, aby dziecko się urodziło, i żebyśmy zdążyli je ochrzcić.

Dziękowałam za mojego męża, który od początku ciąży był razem ze mną i bardzo mnie wspierał. W tym trudnym czasie mąż zdał egzamin z miłości i człowieczeństwa. Był dla mnie ogromnym wsparciem.

Wsparcie z nieba

Należymy do wspólnoty Domowego Kościoła. Dwa dni po pierwszej diagnozie mieliśmy spotkanie kręgu. Byliśmy z mężem w kiepskim stanie psychicznym, sami nie wiedzieliśmy, o co się modlić… Na spotkaniu naszej wspólnoty po prostu się wygadaliśmy i wypłakaliśmy.

Małżeństwa z kręgu zorganizowały dla nas pomoc modlitewną: rozdzieliły Nowennę pompejańską, zamówiły Mszę św. Wspólnie z mężem również odmawialiśmy Nowennę pompejańską, podczas której za patronów obraliśmy sobie Michała Archanioła i św. Martę.

Mamy dwie córki, więc tym razem też założyłam, że będzie córka, której damy na imię Michalina. Na drugie imię planowaliśmy dać córce imię Marta – po zmarłej w wieku 12 lat na białaczkę siostrze męża. Mąż powiedział, że jego siostra wiele rzeczy już mu tam na górze pomogła załatwić.

Odmówiliśmy także nowennę do św. Marty, prosząc, by urodziło nam się dziecko z zespołem Downa, bo ze wszystkich dotychczasowych diagnoz i podejrzewanych chorób ta dawała szansę na przeżycie. Badania z krwi potwierdziły, że jest prawdopodobieństwo tego zespołu. Była jednak też możliwość wystąpienia pozostałych chorób. Z taką wiedzą medyczną postanowiliśmy czekać na rozwiązanie…

Okazało się, że będzie chłopak – mąż przeszczęśliwy przytulił mnie ze łzami w oczach i powiedział: „to mi siostra załatwiła”. Nadaliśmy mu imię Franciszek.

Podczas kolejnej wizyty w 21. tygodniu ciąży lekarz specjalista, zobaczywszy poprzednie wyniki, przestraszył się, że będzie musiał przekazać informację o obumarciu płodu (przy takich parametrach często tak się dzieje).

Po wykonaniu badania USG pan doktor stwierdził jednak, że dzieciątko rośnie i serduszko bije. Zapytał nas o to, kto prowadzi ciążę. Spojrzeliśmy wtedy z mężem w górę, wskazując na Pana Boga, i popłakaliśmy się ze szczęścia.

W międzyczasie udało nam się zmienić lekarza prowadzącego na takiego, który uszanował naszą decyzję w kwestii niepodejmowania żadnych inwazyjnych badań. Jak anioł towarzyszył nam w kolejnych miesiącach ciąży, cierpliwie i rzeczowo odpowiadając na nasze pytania. Wcześniej trudno nam było takiego specjalistę znaleźć.

Odtąd mogliśmy spokojnie przesypiać noce. Modliliśmy się o zdrowe serduszko, bo dzieci z zespołem Downa często mają także wadę serca. Badanie kardiologiczne potwierdziło, że Franciszek ma silne i zdrowe serce. Nie prosiliśmy już o nic więcej, tylko dziękowaliśmy.

Miałam w tamtym czasie ogromne wsparcie męża, córek, rodziców, rodziny i przyjaciół, także tych niechodzących do kościoła, którzy mówili, że nie potrafią się modlić, ale spróbują. Wiedziałam, że Pan Bóg działa.

Nasza starsza córka przyjęła Pierwszą Komunię Świętą w 100-lecie objawień fatimskich w intencji naszego Franciszka, a młodsza codziennie w czasie modlitwy rodzinnej mówiła: „żeby się nam Franio zdrowo urodził” i robiła krzyżyk na moim brzuchu, a dzieląc cukierki, dawała mi dwa: „dla mamy i Franka”. W ostatnich miesiącach ciąży pełna ufności szykowałam wyprawkę.

Wcześniej prosiliśmy o wiele, by cieszyć się życiem, a dostaliśmy życie, by cieszyć się wszystkim. Otrzymaliśmy więcej, niż prosiliśmy. Bóg jest wielki, a nasz syn Franciszek ma już dwa lata. Urodził się zupełnie zdrowy!

Szczęśliwi rodzice