Kryzysy małżeńskie

Bardzo podoba mi się zdanie powtarzane we wspólnocie trudnych małżeństw Sychar: każde sakramentalne małżeństwo można uratować. Jestem przekonany, że z pomocą łaski jest to możliwe.

Na rynku jest wiele poradników dla małżeństw przeżywających najróżniejsze kryzysy. Spełniają one ważną i pożyteczną rolę. Mądre rady, przekute na konkretne czyny, wprowadzane uczciwie i wytrwale w życie, z jednoczesnym wykorzystaniem łask nadprzyrodzonych (sakramentalnych), pomagają podnieść się z najgorszych nawet upadków i konfliktów.

Byłem świadkiem wielu naprawdę cudownych odrodzeń małżeństw. Sporo par po kryzysie wzniosło się na znacznie wyższy poziom miłości, jedności, wierności i religijności (i w efekcie – szczęścia), niż było to w czasach sprzed upadku, kiedy „było jeszcze dobrze”.

To pociecha dla wszystkich: upadek, na zasadzie odbicia się od dna, może być wykorzystany do wzniesienia się na wyższy (a nawet najwyższy) poziom. Wielu wielkich świętych miało w swym wcześniejszym życiu straszliwe upadki, choćby Święta Maria Magdalena czy Święty Augustyn.

Potrzeba pokory

Dlaczego jednak małżeństwa niejednokrotnie szukają pomocy dopiero wtedy, gdy przeżywają naprawdę poważny kryzys? Zwłaszcza my, mężczyźni, długo bronimy się przed myślą, że jest po prostu źle. Znacznie łatwiej jest oskarżyć żonę, niż uznać w pokorze swój udział w zaistniałej niedobrej sytuacji: „Ja nie mam problemu, jeżeli ty masz problem, to idź do specjalisty – psychologa, psychiatry, terapeuty”.

Takie postawienie sprawy pozwala zachować dobre samopoczucie, a nawet usprawiedliwić własne niedociągnięcia. Mąż widzi problem wyłącznie w żonie: „Jak ma problem, to niech idzie do psychiatry. Przecież ja jestem w porządku”.

To typowe wypieranie przez mężczyzn faktu zaistnienia problemu małżeńskiego dość łatwo można wytłumaczyć.

Po pierwsze: mężczyźni naprawdę gorzej od kobiet dostrzegają trudne sytuacje w relacjach międzyludzkich (zachowując się jak słoń w sklepie z porcelaną).

Po drugie: przyznanie się do faktu zaistnienia takiej sytuacji jest swoistą ujmą na honorze. Skoro mam problem, to znaczy, że sobie nie radzę, nie potrafię go rozwiązać, co ze mnie za mężczyzna?

Bezwiednie wypychamy problem ze świadomości, udając przed samymi sobą, że wszystko jest w porządku. Trudno nam się przyznać do własnej niedoskonałości. Boimy się, że wyjdzie na to, że: albo jestem głupi i nie wiem, co dobre, albo nie potrafię sobie poradzić z wprowadzeniem w życie tego, o czym wiem, że jest dobre.

W każdą stronę źle: albo niedostatki w rozumie, albo w umiejętnościach lub w słabości woli. Nie, na to nie można sobie pozwolić. To żona ma problem…

Niestety, nierzadko dziś i kobietom brak pokory, żeby udać się po pomoc w celu naprawiania małżeństwa. Za to nie brak doradców podpowiadających jej: „nie daj się dziadowi, dowal mu, rozwiedź się, co się będziesz męczyć, załatw sobie wysokie alimenty i żyj jak pączek w maśle… na jego koszt”.

Niestety, udało się osiągnąć niespotykane w historii zbuntowanie kobiet przeciwko mężczyznom. Szkoda! Dla sprawiedliwości trzeba dodać, że obie strony mają w tym swój udział.

Tak czy inaczej, małżonkowie przeżywający kryzys powinni pokornie szukać pomocy ludzi kompetentnych i jednocześnie dobrych i życzliwych oraz wyznających ten sam system wartości (oby Boży).

Mówiąc wprost – radzę katolikom korzystać z pomocy doradców będących katolikami wierzącymi i praktykującymi. Ważnym elementem uwiarygadniającym jest ład osobisty w życiu doradcy.

Nie radzę szukać pomocy u terapeuty, który „zna życie, bo sam miał już kilka żon (czy mężów)”. Często tacy „pomagacze” pochopnie doradzają rozwód jako rozwiązanie problemów.

Bardzo podoba mi się zdanie powtarzane we wspólnocie trudnych małżeństw Sychar: każde sakramentalne małżeństwo można uratować. Jestem przekonany, że z pomocą łaski jest to możliwe.

Jak zapobiegać kryzysom?

Nie neguję potrzeby pomagania małżeństwom w kryzysie, jednak chciałbym pochylić się nad problemem, co robić, by do kryzysu nie doszło. W myśl strażackiego hasła: „lepiej zapobiegać niż gasić”.

Aby poważnie potraktować temat, trzeba najpierw postawić diagnozę, dlaczego dochodzi do kryzysów w małżeństwach. Nie sposób oczywiście opisać wszystkich przyczyn, ale pewne ważniejsze i często występujące warto chociaż wymienić.

Ostatecznie o życiu człowieka wierzącego decydują trzy czynniki: rozum, wola i łaska. Odrzucający Boga na własne życzenie rezygnuje z darmowej łaski. Szkoda.

Rozum ma pomóc rozpoznać, co jest dla człowieka dobre i pożyteczne (tu, na ziemi, i z punktu widzenia wieczności), wola umożliwia realizację dobrego, nawet trudnego planu życia, a łaska wspiera tam, gdzie sił ludzkich najzwyczajniej nie starcza.

Od razu muszę dodać, że doświadczenie ponad 30 lat działalności w poradnictwie rodzinnym pokazuje jednoznacznie, że ci, którzy naprawdę trzymają się Boga, Jego przykazań, modlitwy (zwłaszcza wspólnej, małżeńskiej), praktyk religijnych oraz sakramentów po prostu do poważnych kryzysów nigdy nie dochodzą. Owszem, miewają najróżniejsze trudności, lecz zazwyczaj pokonywanie ich jeszcze bardziej cementuje ich małżeńską więź.

Jednoznacznie jest to opisane w przypowieści o domu na skale. Gdy dom zbudowany jest na skale, to co prawda uderzą w niego wichry i nawałnice, ale dom się ostoi, bo na skale jest zbudowany (por. Mt 7,24-27). W innym miejscu czytamy: skałą jest Chrystus (por. 1 Kor 10,4).

Gdy małżeństwo przeżywa kryzys, zwykle poprzedzony oddaleniem się od Boga i Jego przykazań, to naprawa jest istotnie uzależniona od powrotu do Boga.

Spowiedź, wspólna modlitwa, pełne uczestnictwo we Mszy św. (Komunia Święta) działają nieraz jak cudowny balsam na rany małżonków. Im bardziej „przytulą się” oboje do Pana Boga na etapie naprawiania swego małżeństwa, tym szybciej i pewniej powstają z upadku.

Zaznaczam, że powyższe stwierdzenia nie są pochodną mojej pobożności, lecz w oczywisty sposób wynikają one z praktyki życiowej. Podstawą do takiego twierdzenia są rozmowy w poradni małżeńskiej z tysiącami małżeństw przeżywającymi najróżniejsze kryzysy. Oczywiście zwykłe dbanie o piękną codzienność małżeństwa także skutecznie chroni przed kryzysami.

Przyczyny kryzysów

Przejdźmy do bardziej szczegółowej diagnozy. Co, poza odejściem od Boga i przykazań, jest najczęstszą przyczyną kryzysów małżeńskich?

Po pierwsze: fałszywa (lub skrajnie niezgodna) wizja miłości małżeńskiej i kształtu rodziny u obojga małżonków.

Po drugie: niedojrzałość uniemożliwiająca budowę głębokiej miłości opartej na altruizmie.

Dalej: nieświadomość różnic pomiędzy kobietą i mężczyzną, będąca podstawą nieporozumień i rozlicznych pretensji, łącznie z oskarżaniem o złą wolę.

Kolejno trzeba by wyliczyć sferę seksualności, w której oczekiwania i wyobrażenia obojga są często nie do pogodzenia. Wniesione w małżeństwo wcześniejsze doświadczenia seksualne, korzystanie z pornografii, samogwałt, antykoncepcja czy nawet aborcja, a w końcu zdrady małżeńskie powodują trudno gojące się rany i są poważnym zagrożeniem dla miłości małżeńskiej.

Dalszą przyczyną trudności w małżeństwie jest zaniedbanie troski o to, by małżonkowi ze mną było… po prostu dobrze, miło i przyjemnie. Troska ta na etapie zakochania, imponowania sobie i zdobywania przychodzi naturalnie, niejako bez wysiłku. Kiedy jednak zaczyna się proza życia, gdy przychodzi zmęczenie, niewyspanie, stresy, zwykła codzienność, wówczas łatwo jest zaniedbać troskę o dobre samopoczucie współmałżonka.

Chodzi tu także o dowartościowanie żony w jej kobiecości, a więc docenienie piękna i dobra, które rozsiewa wokół siebie swoją działalnością. Kobieta wtedy czuje się kochana i to jest dla niej najważniejsze.

Mężczyzna z kolei pragnie być doceniony za swoją mądrość, sprawność, odpowiedzialność, za trud wkładany w zabezpieczenie materialne (oby nie tylko) życia rodziny. Pragnie czuć się ważny, potrzebny i szanowany.

Problem potęguje sytuacja, gdy mężczyzna nie czuje się w małżeństwie najlepiej i w „odwecie” traktuje żonę coraz gorzej. Analogicznie niezadowolona żona traktuje coraz gorzej męża. Niewidoczna spirala coraz gorszego wzajemnego traktowania się małżonków dotyka wiele małżeństw.

Osobnym, bardzo bolesnym problemem jest nieżyczliwe traktowanie rodziny współmałżonka, zwłaszcza mamy, z którą więzi emocjonalne są zwykle najsilniejsze. Złe relacje z teściami potrafią zniszczyć najlepiej zapowiadające się małżeństwo.

Niezależnie od tego, czy teściowa postępuje wzorowo, czy jest (a bywa i tak) nieznośna, należy się jej życzliwość choćby z tytułu tego, że wspólnie z mężem i – Bogiem przekazała życie naszemu współmałżonkowi.

I wreszcie ostatnie źródło kryzysów to nieumiejętność komunikacji. Wiele par nie potrafi prowadzić rozmowy, która buduje więź i która nie jest koncertem życzeń oraz wzajemnych pretensji i wypominań, ale życzliwym wsłuchiwaniem się w problemy współmałżonka i próbą zaradzenia im.

Dobra, życzliwa rozmowa jest praktycznie najsilniejszym narzędziem służącym zarówno budowie pięknej więzi małżeńskiej, jak i odbudowie jej w przypadku kryzysu.

Wymienione treści są bardzo istotne. Ważne jest, by nie zaczynać od słów, obietnic i zapewnień, lecz od konkretnych czynów. W słowa można nie wierzyć (zwłaszcza po wielu zawodach), jednak czyny przemawiają. Jeśli będą wypełniane z miłością i wytrwale, bez zniechęcenia, to zawsze przyniosą efekty. I to efekty podwójne.

Osoba „atakowana” dobrymi czynami, prędzej czy później, musi uznać ich prawdziwość, wymowę. Oczywiście, przy silnym zranieniu ten proces jest długi.

Drugim efektem (nie mniej ważnym) jest przemiana osoby, która dobrze czyni. W dziele Osoba i czyn Karol Wojtyła pisze, że czyny dobre przechodzą na sprawcę, że czyny zewnętrzne się uwewnętrzniają.

Ten, kto czyni dobro, staje się zawsze lepszym człowiekiem przez swoje działania. Osiągnięta choćby minimalna poprawa relacji małżeńskiej powinna być z radością przyjęta. Daje ona bowiem iskierkę nadziei na to, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze wszystko da się naprawić.

Drobny nawet sukces uskrzydla i jeżeli skrzydeł sobie nawzajem małżonkowie nie będą podcinać, to ten malutki sukces może być początkiem prawdziwej przemiany.