Był czerwiec, upały zalewały całą Anglię. Byliśmy w trakcie przeprowadzki do naszego pierwszego wspólnego mieszkania. Naszego!…
W końcu będziemy razem, po tak długiej rozłące, do której zmusiła nas sytuacja w Polsce. Wydawałoby się, że więcej do szczęścia nam już nic nie potrzeba, bo będziemy w końcu razem w swoim malutkim gniazdku i nic już tego nie zmieni.
Kilka dni później okazało się, że jestem w ciąży. Poinformowałam o tym męża nieco przerażona i zapytałam: „co teraz będzie?”, na co on odpowiedział: „nic, będziemy mieli dziecko”.
Wzrokiem ogarnęłam nasze bardzo malutkie mieszkanie i pomyślałam: „Boże, gdzie my zmieścimy łóżeczko? A gdzie wózek, zabawki, ubranka???”.
Im więcej pytań zadawałam sama sobie, tym większy ogarniał mnie strach. Na szczęście szybko minął i przerodził się w ogromną radość.
„Będę mamą… Ciekawe, jakie to uczucie?” – myślałam.
Powiadomiliśmy rodzinę. Wszyscy cieszyli się razem z nami. Szybko obliczyłam datę, kiedy maleństwo ma przyjść na świat. I oto podwójna radość, bo tego samego dnia – tylko rok wcześniej – urodził się syn mojego brata.
Razem z bratową snułyśmy już wspólną przyszłość naszych dzieci, bo może nam też urodzi się chłopczyk? Któż to wie?
Mija kilka następnych dni. Udaję się do lekarza, aby zrobił mi niezbędne badania. Na miejscu okazuje się, że żadnych badań nie będzie. Ani pobierania krwi, ani USG. Lekarz zajrzał mi do gardła, ucha i zmierzył temperaturę, jakbym przyszła z grypą, a nie z ciążą… Wystraszona postanowiłam polecieć do Polski, aby zrobić wszystkie niezbędne badania.
W dziesiątym tygodniu ciąży zobaczyłam swoje maleństwo na czarno-białym ekranie. Fikało żwawo i wydawało się, że chciało powiedzieć: „Witaj, mamusiu, tu jestem, taki malutki, widzisz?”.
Nie mogłam opanować wzruszenia. To było cudowne uczucie. Towarzyszyła mi mama, więc po wyjściu od lekarza obie płakałyśmy ze szczęścia.
Dwa tygodnie później przyleciał mąż i oboje poszliśmy na USG. Tym razem maluszek, już nieco większy, powitał swojego tatusia, wymachując żywo swoimi malutkimi rączkami i nóżkami. Mąż wzruszył się bardzo i już wtedy poczuł, że jest tatą.
Kolejne, bardzo ważne badanie dopplerowskie w czternastym tygodniu ciąży nie wykazało żadnych nieprawidłowości. Wręcz przeciwnie – lekarz poinformował nas, że serduszko dziecka jest już prawidłowo wykształcone – podzielone na cztery, a mózg, płuca, nerki – prawidłowe. Jednym zdaniem – zdrowiutkie dzieciątko. Spokojnie mogliśmy wracać do Anglii.
Każdy następny dzień był tak radosny, jak dzień naszego ślubu. Mnóstwo czasu spędzaliśmy na rozmowach o naszym dziecku, o tym, jakie będzie, jak będziemy je wychowywać i kochać. Dopiero wtedy się przekonaliśmy, że to nasze dotychczasowe szczęście nie było jednak aż takie wielkie.
Dopiero teraz mogliśmy powiedzieć: „Nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Mamy siebie i zdrowo rozwijające się dzieciątko, które za kilka miesięcy przyjdzie na świat”.
Dobiegł dwudziesty tydzień ciąży. Była niedziela, świętowaliśmy rocznicę ślubu. Przy obiedzie rozmawialiśmy oczywiście o dziecku i o tym, że następnego dnia mamy wizytę u położnej i kolejne USG, po którym prawdopodobnie dowiemy się, jaka jest płeć naszego dziecka.
Spieraliśmy się o imiona i nie mogliśmy się już doczekać następnego dnia, kiedy zobaczymy na monitorze nasze maleństwo. Pełni energii i bardzo podekscytowani udaliśmy się na USG.
Bardzo miła położna rozmawiała z nami i mówiła, co widzi na ekranie. My nie mogliśmy się doczekać, kiedy poinformuje nas, czy to chłopczyk czy dziewczynka. Nagle położna zamilkła. Milczenie trwało długo. W końcu mąż zapytał: „Czy widzi pani, czy to chłopak?”.
Położna odburknęła, że „nie teraz”. Poprosiła, abyśmy wyszli na 10 minut pospacerować, bo dziecko jest źle ułożone, więc ona „nie widzi wszystkiego”. Wyszliśmy z gabinetu. Na zewnątrz siedziało kilka par. Większość uśmiechniętych, ale jedni wyglądali na bardzo zasmuconych.
Po 10 minutach weszliśmy do budynku. Przed gabinetem stało kilkoro lekarzy i położnych. Po ich gestach i minach było widać, że omawiali jakiś ciężki przypadek. „To pewnie o dziecku tej pary, co siedziała na zewnątrz” – powiedziałam zasmucona do męża. I pomyślałam: „Boże, jaki to musi być cios dla rodziców”.
W końcu radośni weszliśmy do środka. Pani położna poprosiła, abym obróciła się na prawy bok, później na lewy. Ciągle milczała. Po kilku minutach poprosiła, abym się ubrała, i ze smutkiem, nie patrząc mi w oczy, powiedziała: „Trudno mi przekazywać takie informacje, ale państwa dziecko ma kilka problemów”.
W tym momencie myślałam, że spadnę z krzesła. Położna ciągnęła dalej: „Dziecko ma nadmiar płynu w mózgu, co oznacza średnie wodogłowie, ma niedomykalność zastawek serca, dziwnie rozświetlone jelita, co może świadczyć o ich niewydolności, problemy z nerkami i zdeformowane rączki”.
Przez chwilę wydawało mi się, że oglądam jakiś film, że ta kobieta nie mówi do mnie. Mąż ścisnął moją rękę, aby jakoś dodać mi otuchy, a ja siedziałam bez ruchu. Nie potrafiłam wydobyć z siebie kompletnie żadnej reakcji i chciałam, aby tak pozostało.
Ta wiadomość nie docierała do mnie przez kilka minut. Położna zatroskana mówiła coś o trudzie przyjęcia takiej wiadomości, a ja ciągle nic nie czułam. Po kilku minutach przyszła pani doktor, która powtórzyła wszystko jeszcze raz i skierowała mnie na badania specjalistyczne.
W drodze do domu nie rozmawialiśmy ze sobą. Panowała ciągła cisza, z której nie mogliśmy się wydostać. Ja, mimo tego, że siedziałam obok męża, byłam nieobecna, nic nie czułam – zupełnie nic. Ani bólu, ani smutku, ani żalu… Nic, tylko pustkę.
Dopiero w domu dotarło do mnie, co się dzieje, i wtedy ogarnęło mnie uczucie, którego nie mogę nazwać. Płakałam i prawie biłam głową o ścianę, krzycząc do Boga: „Dlaczego??? Dlaczego my? Dlaczego nasze dziecko? Za co?”…
Pytań i pretensji z mojej strony nie było końca. Mąż starał się mnie uspokoić i dodać mi otuchy. Uważał, że powinniśmy zaczekać do kolejnych badań, które będzie wykonywał lekarz, a nie położna, i to na lepszej aparaturze.
Nadzieja znowu wróciła. Może to jakaś pomyłka? Może jakaś niedoświadczona położna wykonywała to badanie? Przecież kilka tygodni temu, w Polsce, wszystko wyglądało dobrze…
Tej nocy pragnęłam zasnąć i się nie obudzić, ale sen nie chciał przyjść. Ciągle towarzyszyła mi myśl o dziecku, a słowa modlitwy nie znikały z moich ust: „Boże, spraw, aby to była pomyłka, aby nasze dziecko urodziło się zdrowe”…
Następnego dnia pojechaliśmy na badania do szpitala. W pokoju zabiegowym powitał nas zespół medyczny – chyba pięć osób. Bardzo miły lekarz wytłumaczył nam, na czym będzie polegało badanie.
Zgasił światła i włączył ultrasonograf. Zobaczyliśmy swoje dziecko w trójwymiarowym obrazie. Takie smutne, nieruchome, jakby wystraszone chowało główkę w swoich małych, troszkę dziwnych rączkach.
Lekarz cierpliwie pokazywał nam każdą część malutkiego ciałka i od czasu do czasu wzdychał po cichu. Po skończeniu badania zostaliśmy zaproszeni do małej sali, w której znów zebrał się ten sam zespół lekarzy.
Niestety, wiadomości się potwierdziły, a wodogłowie okazało się większe, niż przypuszczała położna. Było nie średnie, ale skrajne…
Rozmowa z lekarzami nie skończyła się na przekazaniu nam tych wiadomości. Ich obowiązkiem było uświadomić nas, co wiąże się z posiadaniem „takiego” dziecka.
Lekarze na zmianę mówili: „Państwa dziecko ma tyle wad, że nie wiadomo, czy w ogóle doczeka porodu. Jeśli tak, to będzie ono narażone na szereg różnych operacji. Począwszy od operacji mózgu – wszczepienia zastawek, co może bezpośrednio zagrozić jego życiu – przez operację jelit, aż do operacji serca, która jest niesamowicie trudna w przypadku tak małych dzieci.
Musicie być państwo świadomi, że dziecko może cierpieć i nie przeżyć. Dlatego naszym obowiązkiem jest zaproponowanie przerwania ciąży. Macie państwo jeszcze dwa tygodnie na podjęcie decyzji, bo po tym terminie takich zabiegów się nie wykonuje”.
Na koniec oświadczyli, że poprą każdą naszą decyzję. Jeśli postanowimy „przerwać ciążę” – jak to ładnie nazywają (co polega na wywołaniu porodu i nieratowaniu dziecka, w efekcie czego ono się najzwyczajniej dusi) – czy też ją kontynuować – będą nas wspierać i pomagać nam aż do czasu porodu.
Byliśmy zaskoczeni. W domu nie potrafiliśmy rozmawiać na ten temat przez kilka dni. Nie byliśmy też w stanie podjąć decyzji od razu. Nie wykrzyknęliśmy oboje: „nie zabijemy naszego dziecka!” – tylko słuchaliśmy cierpliwie o sposobie przerywania ciąży… Sytuacja nas przerosła, a my nie wiedzieliśmy, co mamy zrobić. Jaką decyzję podjąć? Ciągle krążyło w moich myślach pytanie, czy mamy prawo narażać nasze dziecko na ból i cierpienie po urodzeniu. Jeśli będzie potrzebowało licznych operacji, a my nie będziemy mogli mu pomóc, jeśli w efekcie wszystkiego umrze… Czy mamy takie prawo???
Chcieliśmy, aby ktoś podjął za nas tę decyzję. Rozmawialiśmy z naszymi rodzicami, którzy przypominali nam nieustannie, że to Bóg dał nam to dziecko i tylko Bóg może je nam zabrać. Mimo to ciągle milczeliśmy… Ja napawałam się nieustannie informacjami o wodogłowiu, szperając po nocach w Internecie. Jedne dawały nadzieję, inne zwalały z nóg. I tak brnęłam w tę niewiadomą…
Był wieczór. Nazajutrz mieliśmy mieć spotkanie z lekarzami i powinna już zostać podjęta decyzja. W milczeniu trzymaliśmy się za ręce i nagle oboje zdecydowaliśmy: to nasze dziecko i urodzi się bez względu na wszystko.
To był niesamowity moment w naszym życiu. Kamienie spadły z naszych serc i radość zawitała na nowo w naszym domu. Ponownie padło stwierdzenie – „będziemy rodzicami”. Najważniejsze było dziecko i musieliśmy wynagrodzić mu czas, kiedy byliśmy zrozpaczeni, a ono to wszystko czuło.
Jeszcze tego samego wieczoru zostaliśmy wynagrodzeni… Leżeliśmy już w łóżku, kiedy to mąż zaczął mówić do naszego maleństwa i dostał potężnego kopniaka w nos. Po raz pierwszy nasze dziecko dało namacalnie znać o sobie, jak gdyby chciało powiedzieć: „dziękuję!”.
Od tamtego wieczoru żyło nam się lżej. Oczywiście obawa o życie maluszka ciągle nam towarzyszyła, ale nie ustawaliśmy w modlitwie o Boże miłosierdzie.
Raz jeszcze tylko w rozmowie z mężem spytałam, dlaczego to się nam przytrafiło. On odpowiedział: „Czy my jesteśmy jacyś wyjątkowi, żeby akurat nam się to nie przytrafiło? Takie dzieci się rodzą, tylko z tą różnicą, że jedne mają więcej szczęścia, trafiając na rodziców, którzy je kochają, a inni z nich rezygnują”.
Nasz synuś trafił na kochających rodziców – miał szczęście.
Urodził się przez cesarskie cięcie, dostał 9 punktów w skali Apgar. To jeszcze o niczym nie świadczyło. Czekaliśmy, kiedy zobaczymy jego wielką główkę z rozległym wodogłowiem, ale kiedy pokazano nam malutkie zawiniątko z maleńką, owłosioną główką i zadartym noskiem, poczuliśmy ulgę i ciągle prosiliśmy Boga o miłosierdzie.
Nie napiszę, że nasz synek jest zdrów jak ryba, bo tak nie jest, ale po licznych badaniach okazało się, że nasze dziecko nigdy nie będzie potrzebowało operacji mózgu, bo wodogłowie nie jest takie, na jakie wyglądało; operacja serca też nie będzie potrzebna, bo serduszko pracuje dobrze, a jelitka… Cóż, te rozświetlone miejsca to były wody płodowe, które synek łykał, gdy był jeszcze w moim brzuchu.
Wiele rzeczy się nie potwierdziło. Co prawda w efekcie wodogłowia nasz synek bardzo źle widzi, ale jestem głęboko przekonana, że rehabilitacja i wielka miłość potrafią sprawić wiele.
Najważniejsze jest to, że się nie poddaliśmy i podjęliśmy decyzję w bardzo trudnej kwestii. Mamy cudowne dziecko, Boży dar, największy nasz skarb, bez którego nie potrafimy wyobrazić sobie swojego życia.
Teraz wiemy, że Bóg ma wielkie plany względem każdego z nas, ale tylko od nas zależy, czy plany te zostaną zrealizowane. To On daje nam wolną wolę, ale i jest bogaty w miłosierdzie.
Ania z mężem
Podobają Ci się treści publikowane na naszej stronie?
Wesprzyj nas!