Bóg ma dla każdego z nas wspaniały plan. Poprzez nasze dary i talenty, które w nas złożył – bez względu na to, jak dziwne by nam się wydawały – prowadzi nas często niezwykłymi drogami miłości i miłosierdzia, jak w życiu Amai, byłej aborcyjnej pielęgniarki.
Mam 45 lat. Przed nawróceniem byłam bliska apostazji; prześladowałam chrześcijan i byłam tak antyklerykalna, jak tylko to było możliwe. Jako feministka popierałam aborcję i rozwody oraz wszystko, co Kościół odrzucał, a kontestowałam każdą naukę i inicjatywę, którą wspierał Kościół.
Klinika aborcyjna
Moje ręce, oczyszczone i obmyte teraz w drogocennej Krwi Baranka, były splamione krwią niewinnych. Pracowałam w jednej z najbardziej renomowanych klinik w Bilbao jako pielęgniarka.
Na początku byłam na poziomie „nieba”, tzn. byłam odpowiedzialna za kobiety w ciąży. Towarzyszyłam im od początku, kiedy przychodziły z całym entuzjazmem i szczęściem oczekiwania potomstwa, i byłam z nimi aż do czasu porodu. Miałam talent, który Bóg we mnie złożył, do pracy w służbie zdrowia i towarzyszenia pacjentom.
Ponieważ byłam bardzo dobra w swoim zawodzie, z poziomu „nieba” przeniesiono mnie na poziom „piekła” – na sale zabiegowe, gdzie dokonuje się aborcji…
Do wykonania aborcji używa się niewielu instrumentów, dlatego jest to tak dochodowy biznes. Personel medyczny też nie jest liczny.
Standardowy dzień wyglądał tak, że pierwsza pacjentka przybywała do kliniki około 8 rano. Co 15 minut na salę operacyjną wchodziła kolejna, aż do mniej więcej godziny 13. Ja przychodziłam do pracy około 6.30, by przygotować salę.
Gdy pojawiała się pierwsza pacjentka, przyjmowałam ją, towarzyszyłam jej do kabiny, gdzie się przebierała, a następnie szłam z nią do sali operacyjnej. W ten sposób bardzo szybko izolowałam ją od innych osób. Czyniłam tak, żeby nie uległa ona wpływom lub emocjom innych kobiet oczekujących na „zabieg” i żeby nie zmieniła swojej decyzji.
W sali kładłam ją na łóżku, wkładałam jej nogi w strzemiona i nakładałam na nią zielone prześcieradło, tak aby nie widziała tego, co robi aborcjonista. Najczęściej dawałam pacjentce środek uspokajający, ponieważ te kobiety są bardzo zdenerwowane (ale jednocześnie zdeterminowane, by usunąć „płód”). Następnie siadałam obok niej, powtarzając jak papuga wyuczone wcześniej kwestie. Mówiłam, kiedy przybędzie ginekolog, kiedy zostanie włożony wziernik, kiedy nastąpi dezynfekcja obszaru.
Od tej chwili większość kobiet miała drgawki. Ludzie zazwyczaj uważają, że to z powodu zimna w salach operacyjnych. Ja jednak sądzę, że to początek drżenia duszy przed czynem, który się zaraz dokona…
„Polowanie” na dziecko
To, co się potem działo, nazywaliśmy „polowaniem” na dziecko. Polegało ono na rozczłonkowaniu dziecka w łonie matki. Najpierw „lekarz” przerywał łożysko, które jest domem tego dziecka i które ma strzec jego życia w łonie matki, a następnie odprowadzał płyn owodniowy, wprowadzał rozwieracze różnej wielkości i kontynuował rozdzieranie dziecka: łamał klatkę piersiową, czaszkę, ramiona, nogi… Potem te organy były zasysane przez pompę i trafiały do wiadra umieszczonego pod nogami matki. Ja w tym czasie siedziałam przed monitorem i obserwowałam wszystko. Patrząc wstecz, zdaję sobie dzisiaj sprawę z tego, że niszczyliśmy w ten sposób nie jedno życie, ale cztery: życie dziecka, matki, ginekologa i moje…
Wracając do domu, miałam nieraz posiniaczoną prawą rękę, ponieważ kobiety kurczowo trzymały się mnie, nie wiedząc, że uczepiły się zła… Moje serce było dość twarde, by nie czuć niczego, a sumienie pogrążone we śnie, pod warstwą kłamstw zapewniających mnie, że czynię dobrze.
Możecie się pytać, dlaczego to robiłam. Czemu wstawałam co dzień do pracy? Ponieważ byłam za aborcją, „za wyborem” i myślałam, że czynię to dla dobra tych kobiet, które podjęły właściwą decyzję i które mają prawo prowadzić życie „pozbawione problemów”.
Był też jednak inny powód: aborcja to dochodowy interes, a ja musiałam spłacać hipotekę, chciałam kupić samochód i pojechać na wakacje… Chciałam cieszyć się tym, co świat mi oferował, kosztem wszystkiego innego.
Po godz. 13 towarzyszyłam kobietom, które wstawały z łóżek szpitalnych, i kierowałam je do kabin, w których wcześniej się przebierały. Tam zaczynała się kolejna odsłona dramatu. Większość z pacjentek była w stanie szoku. Drżenie i dygotanie nasilało się. Kobiety zaczynały żałować tego, co się stało, i to do tego stopnia, że wiele z nich – nie jedna czy dwie, ale wiele – wierzyło, że tak naprawdę nie dokonaliśmy aborcji! Wówczas prosiły o powrót na salę operacyjną, uzasadniając to zmianą decyzji. Wyobraźcie sobie przywracanie ich do rzeczywistości…
Poza tym pacjentki musiały pozostać w klinice kilka godzin na wypadek ewentualnego krwawienia czy innych komplikacji. Potem kobiety ubierały się i wracały do domu. Gdyby musiały zostać, byłby to dla nas problem. My zaś nie lubiliśmy problemów, bo problemy nie generują pieniędzy…
Mała stópka
Po skończeniu towarzyszenia pacjentkom musiałam szybko wrócić na salę operacyjną i opróżnić wiadro. Rozczłonkowane ciało dziecka wrzucałam do kruszarki.
Pamiętam pierwszą aborcję, w której brałam udział. Przy opróżnianiu wiadra zobaczyłam małą stópkę dziecka. Akurat przechodziła obok inna pielęgniarka, gdy mnie dosłownie wrył w ziemię widok wyraźnej małej dziecięcej stópki. Koleżanka zobaczyła, co się ze mną dzieje, i zapytała po prostu: „Chcesz utrzymać tę pracę?”. Odpowiedziałam, że tak. „Dobrze, zatem to nie jest stopa, tylko skrzep”…
Kilka razy usunięto mnie z sali operacyjnej tylko dlatego, że pominęłam kilka wcześniej wyreżyserowanych zdań. Zamiast tego powiedziałam: „proszę się uspokoić”, „wszystko będzie dobrze”, „nic złego się nie dzieje”. Niektóre kobiety były tak zdenerwowane, że ruszały się w trakcie „zabiegu”, a nawet próbowały wstać z łóżka. W takiej sytuacji obecny na sali sanitariusz lub lekarz nieraz doprowadzał je siłą „do porządku”.
Gorycz
Zaczęłam uprawiać jogging, żeby uciec od wszystkiego, co działo się w klinice. Biegałam sporo, próbując wymazać obrazy, które mnie prześladowały. Obrzydzenie do brania udziału w aborcji było jak smoła, która kleiła się do mnie… Gorycz zapuściła głęboko korzenie w moje serce, zalewając je nędzą i ciemnością. W pewnym momencie zaczęły mi wypadać także włosy. Potrzebowałam fałszywych usprawiedliwień i kłamstw, aby być w stanie rano wstać z łóżka.
Wielu lekarzy z kliniki, w której pracowałam, zachęcało mnie do rozwoju zawodowego. Zdecydowałam się więc podjąć studia z fizjoterapii. Sprzedaliśmy z mężem wszystko, co mieliśmy, i przenieśliśmy się do Barcelony.
Choć już nie pracowałam w klinice, nadal próbowałam wypełnić swoją nienasyconą pustkę. Tym razem myślałam, że zrobię to przez studia, które dadzą mi inny zawód, więcej pieniędzy i lepszy status społeczny. To był jednak tylko kolejny pakt ze złem…
Nienasycona
Skończyłam fizjoterapię z wyróżnieniem, otrzymałam nawet kilka stypendiów. Byłam bardzo dobra w tym, co robiłam. Po studiach otworzyłam własny gabinet w Bilbao. Przychodzili do mnie piłkarze, elita lekkoatletów, trenerzy… Odnosiłam same sukcesy.
Zaczęłam zmieniać krąg przyjaciół na bardzo bogatych ludzi. Często chodziłam z przyjęcia na przyjęcie. Moja szafka była pełna najlepszych marek. Zakupy za 1000 euro, biżuteria z najwyższej półki… Miałam wszystko, co tylko mogłam sobie wymarzyć, ale nadal czułam pustkę.
Gdzie szukać spełnienia? Zaczęłam biegać po górach. Zajęłam się alpinistyką – im bardziej była niebezpieczna, tym lepiej. Brałam udział w biegach na 100-120 kilometrów po górach w Hiszpanii, w Alpach, w Afryce, a nawet w Indiach i Nepalu.
Na początku nowa pasja mnie „wypełniała”. Weszłam wówczas kilka razy na podium i obracałam się w towarzystwie najbardziej wytrzymałych i najtwardszych biegaczy. Zaczęły się pierwsze wywiady; moje ego stawało się coraz większe. Wraz z mężem byliśmy obiektem zazdrości – doskonała para, która osiągnęła absolutnie wszystko.
Czar prysł 11 stycznia 2017 r. Tego dnia odszedł ode mnie mój mąż. Przyjechał i powiedział, że mnie opuszcza po 28 latach wspólnego życia…
Telefon z Nepalu
To było dla mnie jak grom z jasnego nieba. Moje życie momentalnie straciło sens. Nie widziałam innego wyjścia niż samobójstwo… Zamierzałam zabić się w wypadku samochodowym. Gdy trzymałam już kluczyki do samochodu w ręce, mój pies (owczarek baskijski) nagle usiadł na mnie – ponad 20 kilogramów żywej wagi – i nie ruszył się przez kilka godzin. Zrezygnowana, w końcu zasnęłam. Wtedy zadzwonił telefon.
Telefonował znajomy przewodnik górski z Nepalu. Poinformował mnie, że było tam potężne trzęsienie ziemi. Szukano personelu medycznego z doświadczeniem wysokogórskim. Trzeba było dotrzeć do nieprzystępnych regionów, zabierając sprzęt medyczny w plecaku.
Na początku powiedziałam „nie”. Jednak tego ranka była ze mną mama, która, choć zawsze przerażona moimi wyjazdami, tym razem powiedziała „tak”. W ten sposób dotarłam do Nepalu 8 maja, w święto Matki Bożej z Cantonad. Jestem pewna, że to Maryja zabrała mnie tam na spotkanie ze swoim Synem.
Przez pierwszy miesiąc pobytu w Nepalu chodziłam jak szalona po dolinie pod Everestem i pomagałam napotykanym tam ludziom. Bóg jednak zaczął działać przez monsun, który tego roku rozpoczął się wcześniej niż zwykle. Droga, którą chodziliśmy, by dostać się w górskie rejony, nie nadawała się już do użytku z powodu lawin kamieni i skał. Zostaliśmy uwięzieni w nepalskiej stolicy – Katmandu.
Spotkanie z Jezusem
Pewnego dnia znalazłam się na chaotycznym skrzyżowaniu. Kątem oka zobaczyłam ubrane w biało-niebieskie sari misjonarki miłości. Nagle jedna z sióstr chwyciła mnie za ramię i zaczęła do mnie mówić po angielsku. Kiepsko znałam ten język, ale zrozumiałam, że chciały, bym koniecznie z nimi gdzieś poszła. Ja jednak prosiłam, żeby zostawiły mnie w spokoju. Wtedy przyjechał autobus i siostry szybko do niego wsiadły.
Tej nocy Duch Święty nie pozwolił mi zmrużyć oka. Byłam zła na siostry oraz na to, że nie mogłam opuścić Katmandu. Chciałam desperacko iść w góry. W uszach cały czas dzwoniły mi słowa misjonarki: „Musisz tam iść, musisz tam iść!”.
O 4.30 obudziłam swojego przewodnika i powiedziałam, że musimy iść na to skrzyżowanie, żeby się dowiedzieć, dokąd mam się udać. Złapaliśmy taksówkę i stanęliśmy na rozwidleniu dróg. Przewodnik pogadał z pewną dziewczyną po nepalsku, a ona wyjaśniła mu, gdzie mieszkają siostry. Był tam dom, w którym mieszkało dziewięć sióstr ze zgromadzenia założonego przez św. Matkę Teresę z Kalkuty.
Zdesperowana zapukałam do drzwi. Otworzyła mi ta sama siostra, która zatrzymała mnie na ulicy. Stałam tam zszokowana, a ona powiedziała: „Już czas”. Ja na to: „Co masz na myśli? O co chodzi? Co to za gra?”. Wówczas mój przewodnik przetłumaczył słowa zakonnicy, żebym przyszła jutro, bo będzie siostra, która mówi po hiszpańsku.
Następnego dnia miałam być o 6 rano na Eucharystii, ale byłam tam już pół godziny wcześniej. Nie z powodu Eucharystii, ale żeby się dowiedzieć jak najszybciej, o co w tym wszystkim chodzi.
Siostry wpuściły mnie i poprowadziły do kaplicy. Na podłodze leżał dywan, nie było żadnych ławek. Siadłam z tyłu, oparta o ścianę. Z przodu wisiał olbrzymi krzyż, obraz św. Matki Teresy z Kalkuty i Matki Bożej.
Zaczęła się Eucharystia po angielsku. Niczego nie rozumiałam. Nie miałam też pojęcia, co mówić – tak dawno nie byłam na Mszy św. Wtem poczułam w sercu poruszenie i usłyszałam głos, który wyraźnie powiedział do mnie po hiszpańsku: „Witaj w domu!”. Słysząc to, obejrzałam się wokoło. Myślałam, że to halucynacje z powodu dużej wysokości. Znów jednak usłyszałam: „Witaj w domu! Jak wiele czasu zajęło ci, byś Mnie pokochała”.
Po tych słowach wiedziałam już, gdzie muszę spojrzeć. To Jezus z krzyża do mnie mówił. W swoim nieskończonym miłosierdziu wezwał mnie, jak pasterz zagubioną owcę. Upadłam na kolana, położyłam czoło na dywanie i łkałam. Z jednej strony czułam olbrzymi i głęboki smutek, że odeszłam od swojego Ojca i Jego miłości, a z drugiej płakałam z wielkiej radości spowodowanej doświadczeniem Bożego miłosierdzia.
Zobaczyłam wiele sytuacji z przeszłości, w których odrzucałam Boga. Poczułam jednak, że Bóg mi wszystko przebaczył. W moim sercu był pokój, którego nigdy wcześniej nie znałam. Czułam się kochana, pobłogosławiona i wskrzeszona do życia jak syn marnotrawny, który wrócił do domu, wpadając w objęcia Ojca.
Jezus powiedział mi: „Nie ma znaczenia to, co było do tej pory. Grzechy mogą osiągnąć tak wielki rozmiar, dokonać takiego spustoszenia… To, co stanie się odtąd razem ze Mną, to jest miłosierdzie – i tylko to ma znaczenie”.
Chwyciłam tę dłoń, otworzyłam oczy i byłam już przemieniona. Dla mnie to było jak mgnienie oka, a tymczasem minęły trzy godziny, podczas których dziewięć misjonarek miłości modliło się obok mnie.
Ocalona
Kiedy podniosłam czoło z podłogi, wróciłam do krainy żywych. Bóg dał mi więcej życia, niż kiedykolwiek wcześniej doświadczałam. Siostry, które cały czas się za mnie modliły, powiedziały, że od tego momentu będę się nazywać Maria, na cześć Maryi. To był cud z Jej rąk.
Spytałam, dlaczego poprzedniego dnia na skrzyżowaniu siostra chwyciła mnie za ramię. Zakonnica odrzekła: „Duch Święty powiedział: »To jest ona«”. Okazało się, że misjonarki cały rok modliły się o wolontariuszkę fizjoterapeutkę. Nie wiedziały jednak, że św. Matka Teresa upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu: podarowała im fizjoterapeutkę, a w zamian one pomogły uzdrowić moje serce.
Pozostałam z siostrami cztery miesiące. Jedna z nich miała poważne problemy z nadgarstkiem, który wymagał operacji. Zakonnica ta wiedziała, że jeśli podda się operacji, jej ręka będzie bezużyteczna i nie będzie mogła wykonywać swoich obowiązków. Była też inna siostra, która z powodu problemów z kręgosłupem pozostawała przez wiele miesięcy zgarbiona. Opieka zdrowotna, rzecz jasna, nie wygląda tam tak jak w Europie.
Ręka została wyleczona i kręgosłup również. Otworzyłyśmy małe centrum rehabilitacji, gdzie uczyłam dziewczyny pozostające pod opieką sióstr fizykoterapii oraz ćwiczeń rehabilitacyjnych.
Przebywałam z ubogimi ludźmi, będąc najuboższą z ubogich… Zaczęłam wtedy rozumieć, czym tak naprawdę jest godność. Za każdym razem, gdy kąpałyśmy i ubierałyśmy kobiety zabrane z ulicy, byłam uzdrawiana. Uczyłam się, czym jest bezwarunkowa miłość. Moje oczy, które były głęboką przepaścią ciemności, zaczęły wypełniać się światłem i miłością…
Powrót do domu
Tymczasem kończył się okres ważności mojej wizy. Miałam dwa wyjścia: wrócić do domu albo pozostać w Katmandu. Siostry modliły się o najlepsze wyjście dla mnie. Z wielkim smutkiem i bólem powiedziały, że muszę wracać do domu. Dodały jednak, że Bóg ma dla mnie misję w Hiszpanii.
Napisały w liście, żebym nie pozwoliła nikomu wykraść tego, co przeżyłam w klasztorze. One wiedziały, że znajdą się tacy, którzy będą próbowali podważyć moje doświadczenie i którzy powiedzą, że była to kiepska mistyfikacja z powodu wyobcowania i przebywania wysoko w górach przez wiele dni. Ten list został mi ofiarowany jako ostatni dar od sióstr, jak list żelazny, abym wytrwała i przeżyła w świecie, który będzie próbował mnie pochłonąć.
Po tym jak św. Matka Teresa wpuściła światło do mojego życia, inna siostra zaczęła działać – święta Klara. W jej święto, 11 sierpnia, pojawiłam się u klarysek z Medina del Pomar. To jedyny dzień w roku, w którym siostry są poza klauzurą.
Jedna z zakonnic mnie wtedy zapytała: „Czego potrzebujesz?”. Odpowiedziałam: „Waszej wspólnoty”. Klaryska zaprosiła mnie wówczas na posiłek i od tego dnia zakonnice stały się moimi siostrami we wspólnocie, a matka Rosa moją kierowniczką duchową. Ona prowadzi mnie na drodze, na której muszę jeszcze tak wiele się nauczyć – na drodze Bożej woli, świętości.
Matka Rosa wyjaśniła mi, czym jest krzyż i gdzie Jezus pokazuje go w moim życiu. Zaczęłam trudną drogę modlitwy za mojego męża. Gdzie jest więcej miłości niż w modlitwie za nieprzyjaciół? Jeśli modlimy się tylko za tych, którzy nas kochają, jaką będziemy mieć zasługę?
Modliłam się też za moich rodziców, którzy nie wierzyli w Boga. Niedługo potem Pan dał im łaskę wiary. Na resztę cudów czekam nadal – z ufnością i pod okiem Maryi, Pani z Cantonad.
Amaya
Tłum. i oprac. Bartłomiej Grysa
Źródło: YouTube, Una enfermera abortista de Bilbao se convierte en el Himalaya.
Podobają Ci się treści publikowane na naszej stronie?
Wesprzyj nas!