Nie chciałam usunąć

Kiedy się zorientowałam, że jestem w ciąży, mój chłopak nagle oświadczył mi, że się pomylił. Pojawiło się pytanie: „Co dalej?”.

Miałam mieszane uczucia: z jednej strony od pierwszej chwili pokochałam tę małą istotkę będącą w moim łonie i byłam bardzo szczęśliwa, że Pan Bóg obdarował mnie tym uczuciem – z drugiej zaś, pod wpływem namawiania przez moją rodzinę do aborcji, rodziła się we mnie nienawiść do samej siebie, do mojego dziecka i do całego świata. Przecież nie tak miało mi się ułożyć życie, tym bardziej że właśnie zdałam egzaminy i zostałam przyjęta na studia. Świat miałam w zasięgu ręki… Spośród rodziny tylko dziadek chciał mnie wysłuchać. Powiedział, żebym urodziła i wychowała dziecko. Prosił rodzinę, a szczególnie moją babcię, która wciąż powtarzała: „Co ludzie powiedzą? Usunąć”.

Dzień, w którym miałam iść na zabieg, był najgorszym w moim życiu. Od rana czułam się tak, jakbym szła na śmierć. Wydawało mi się, że umrę i nazajutrz nie będę już istnieć, a moja dusza będzie w piekle. Mogłam tylko płakać… Przyjechała ciocia, która miała pójść ze mną do gabinetu (cieni – tak go nazwałam). I gdyby nie ona, to na pewno „umarłabym”. Kiedy powiedziałam jej, że to już czwarty miesiąc ciąży, zrezygnowała z wizyty u lekarza i oznajmiła, że to może skończyć się śmiercią. Wtedy mama opowiedziała, że woli mnie utrzymywać z dzieckiem, niż gdyby nie miała mnie wcale.

Czasem odwiedzałam dziadków w odległej wiosce; dziadek zawsze uśmiechnął się do mnie, ale babcia spoglądała na mnie ze zgrozą. Od tej pory straciłam do niej zaufanie. Stałyśmy się sobie obce. Dalej wszystko potoczyło się inaczej, niż sobie wyobrażałam…

Pewnego dnia mama oglądała jakiś program o adopcji dziecka. Po nim rozważyłyśmy taką możliwość i zdecydowałam, że oddam dziecko. Ostatni miesiąc przed porodem mieszkałam w domu samotnej matki koło Warszawy. Chciałam jak najszybciej stamtąd wyjechać. Obwiniałam swoje niewinne dziecko za to, że musiałam znosić ten pobyt, ale w żadnej chwili nie żałowałam tego, że nie skorzystałam z aborcji. Bardzo chciałam urodzić dziecko, ale też jednocześnie pragnęłam tego, by wzięła je jakaś rodzina zastępcza, która obdarzy je miłością i dostarczy mu wszelkich środków do życia. Jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym postanowieniu, gdy zmarł mój dziadek.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym miała przyjść na świat moja drobinka. W trakcie przyjmowania mnie do szpitala położna zapytała, co chcę dalej robić. Powiedziałam jej o swoich zamiarach; zauważyła, jak fatalnie się czuję i że jestem przerażona porodem. Obiecała, że mi pomoże. Przysłała do mnie panią Marię. Bardzo pragnęłam, aby pani Maria została przy mnie. Tak bardzo się bałam… Odeszła, ale powiedziała, że przyjdzie. Pół godziny po jej odejściu urodziłam pięknego, zdrowego i dużego chłopczyka. Położna położyła mi go na brzuchu; trzymałam go, gdy zaczął płakać, był cieplutki i żywy. Kiedy mi go pokazano, nie widziałam nic poza nim, był promieniem w ciemnościach. Poczułam się szczęśliwa i taka lekka. Miałam ochotę wykrzyczeć całemu światu, że mam synka. Na drugi dzień, gdy odpoczęłam, zaczął się mój dramat. Przy każdym karmieniu zalewałam się łzami, spływały na mojego synka, który był właśnie przy piersi lub leżał obok mnie. Nie mogłam się opamiętać i nie mogłam przyjąć myśli, która przedtem była mi celem, iż zostawię dziecko w szpitalu.

Odwiedziła mnie pani Maria. Prosiła, abym nie zostawiała dziecka. Nie wiedziałam, kim jest, ale zostawiła mi swój adres, w którym było napisane: Fundacja Obrony Życia Dziecka „Maria”. Zrozumiałam, że ta kobieta walczy o życie każdego narodzonego i nienarodzonego dziecka. Nie posłuchałam jej. Bałam się… Z pękniętym sercem i adresem do niej wróciłam do domu. Nie mogłam dać sobie rady z samą sobą. Wieczorem płakałam, w nocy śniłam o moim maluszku, rano znów płakałam… Ciągle jedno i to samo. Wyobrażałam sobie, jak wygląda, ile urósł itp. Przez miesiąc czułam się tak samo jak wtedy, gdy szłam na zabieg. Kilka razy dziennie patrzyłam na kartkę z adresem do pani Marii. Chciałam napisać, ale brakowało mi sił i odwagi. W głębi duszy wiedziałam, że ona pomoże mi i że mnie zrozumie.

Kiedy otrzymałam oświadczenie, że mój syn przebywa w domu dziecka, zalałam się łzami, zamknęłam się w domu i chciałam umrzeć. Modliłam się, gdy ktoś zapukał do drzwi. To był telegram od pani Marii.

Byłam sama i gdzieś daleko był mój syn. Nie mogłam go dosięgnąć. Pani Maria zmniejszyła tę odległość. Natychmiast napisałam do niej o swoim samopoczuciu. Nim się spostrzegłam, pani Maria stanęła w moich drzwiach i poinformowała, że zabiera mnie do Warszawy, by walczyć o życie mojego dziecka. Chciałam tego samego co ona, lecz obawiałam się reakcji mojej rodziny, która pokazała mi już wcześniej, co potrafi…

Tego wieczoru porozmawiałam z mamą, a nazajutrz byłam już w Warszawie. To była sobota. W poniedziałek razem z panią Marią pojechałyśmy do domu dziecka. Niestety, nie mogłyśmy zabrać stamtąd mojego synka. Dyrektor tego domu wymyślał różne przyczyny, dla których nie mogłyśmy zabrać dziecka. Zażyczyli sobie oświadczenia mojej mamy o tym, iż będzie utrzymywać mnie z dzieckiem. Kiedy mama przyjechała, wymyślono inną przyczynę – i tak bez końca. Pani Maria wykorzystywała wszelkie możliwości i sposoby, aby pomóc mi w odzyskaniu dziecka.

Coraz bardziej upewniałam się w tym, że chcę wychowywać mojego syna. Było kilka powodów: Mama obiecała, że mi pomoże, przez media dochodziły różne informacje o handlu dziećmi itp. Nie mogłam pozwolić na to, by nie wiedzieć, co będzie się dziać z moim synkiem. Dzięki pani Marii oraz Fundacji Obrony Życia Dziecka trudności po dwóch tygodniach zostały pokonane. Sprawa zakończyła się moim powrotem wraz z synkiem do domu. Mama czekała na nas. Kiedy zobaczyła wnuczka, rozpłakała się i pokochała go w tej samej chwili. Babcia przyjechała dwa dni później. Wymawiała mamie i mnie tę decyzję. Wkrótce potem wszystko się jednak unormowało.

Od tego czasu minęło osiem miesięcy. Mój maluszek zaczyna chodzić i mówić. Wszyscy go kochają, nawet babcia. Mama tęskni za nim, gdy tylko wyjedziemy na godzinny spacer. Bardzo mi pomaga w wychowywaniu, pani Maria również. Kocham ponad wszystko mojego synka i dziękuję Panu Bogu, że tak pokierował moim życiem, że postawił na mojej drodze tak wspaniałych ludzi jak pani Maria i moja mama. Czasami myślę, co by było, gdyby… Wiem tylko jedno: gdybym usunęła ciążę, umarłabym tak samo jak moje dziecko. Posłuchałam swojego wnętrza – to była moja prawda, a była ona taka, że nie chciałam zabić. Dzisiaj, wychodząc na spacer ze swoim synem, jestem dumna, że jego ciałko nie leży gdzieś na śmietniku, lecz uśmiecha się on do mnie i woła: „Mama!”.

Mimo tych wszystkich przeżyć nie przerwałam nauki. Studiuję filologię polską, jestem na drugim roku.

Ela