Odzyskałam swoją kobiecą tożsamość

Oboje z mężem uważamy swoje małżeństwo za przedsionek nieba. Czujemy się ze sobą cudownie i jesteśmy spełnieni jako rodzice oraz współmałżonkowie. Do naszego szczęścia i naszego związku mogło jednak nigdy nie dojść, gdyż jako nastolatka chciałam zmienić płeć…

Rany zadane kobiecości

Dorastałam w poczuciu, że mężczyźni mają lepiej. Miałam bardzo dominującego ojca, a moi dwaj bracia byli faworyzowani przez rodziców. Późno dojrzewałam. Nie miałam kobiecych kształtów, co było powodem wyśmiewania mnie przez moich rówieśników, a dla mnie przyczyną ogromnych zranień. W efekcie zupełnie nie czułam się kobietą.

Spódnicę wkładałam dwa razy w roku szkolnym: na jego rozpoczęcie i zakończenie. Bawiłam się z chłopcami, chodziłam po drzewach, zajmowałam się domowymi naprawami. Prawdziwą tragedię przeżyłam, gdy dostałam pierwszą miesiączkę. Przez trzy dni nie mogłam nic jeść, bez przerwy myłam ręce i wymiotowałam. Takie dramaty przeżywałam co miesiąc przez kilka lat… Byłam niesamowicie nieśmiała.

Zaczęłam mieć erotyczne sny z kobietami, co umacniało mnie w przekonaniu, że jestem mężczyzną. Całe szczęście, że nie były to czasy ideologii LGBT czy gender…

Pewnego razu przeczytałam artykuł o zmianie płci i zamarzyłam o takim doświadczeniu. Nie mogłam przestać o nim myśleć. Napisałam do wydawnictwa, żeby się dowiedzieć, gdzie można wykonać taką operację. Nie otrzymałam jednak odpowiedzi, więc wpadłam w rozpacz. Jedyne możliwe źródło informacji zawiodło. Nie było internetu, a na naszej ulicy tylko jeden sąsiad miał telefon. Męczyłam się wtedy strasznie, miałam myśli samobójcze… Wydawało mi się, że moje życie to jedna wielka udręka.

Zdałam maturę i dostałam się na uczelnię, na której studiują głównie mężczyźni. Zaczęłam rok akademicki i wtedy zaczęło się coś bardzo dziwnego dla mnie. Wzbudzałam niesamowite zainteresowanie ze strony płci męskiej. Byłam bardzo wysoką, szczupłą blondynką.

Tłumaczyłam sobie: „na bezrybiu i rak ryba”. Jednak wzbudzałam w swoich kolegach wyraźny zachwyt. Ta sytuacja mnie bawiła, bo ja czułam się jednym z nich, ale jednocześnie okoliczności te sprawiły, że powoli wyciszały się moje dotychczasowe pragnienia.

Zaprzyjaźniłam się z chłopakiem z innego wydziału. Świetnie się dogadywaliśmy i rozumieliśmy. Jako kumple robiliśmy razem wiele rzeczy. Po jakimś czasie on się we mnie zakochał. Ten chłopak nic nie wiedział o mojej zaburzonej tożsamości seksualnej. Toczył o moje względy nieustającą walkę i był w niej nieugięty. Jednocześnie moje wcześniejsze ciągoty coraz bardziej się wyciszały.

Teraz odbieram tę walkę zakochanego studenta, to jego nieprzerwane staranie się o mnie jako rodzaj terapii, która leczyła rany zadane mojej kobiecości. Wtedy wiedziałam tylko, że bardzo powoli odzyskuję swoją kobiecą tożsamość.

Zaczęłam wkładać sukienki i przyjaźnić się z dziewczynami, zmieniłam perfumy na damskie, a przede wszystkim zaczęłam akceptować swoją kobiecość, przejawiającą się między innymi w miesiączkowaniu.

Przy boku wspaniałego mężczyzny

Po czterech latach nieustannej adoracji ze strony mojego chłopaka zaręczyłam się z nim. Rok później zostałam jego żoną. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Od 25 lat w rocznicę tego wydarzenia wkładam swoją ślubną sukienkę i świętuję, obsypywana przez męża kwiatami. Moje dawne pragnienia poszły w całkowitą niepamięć. Przy boku tego wspaniałego mężczyzny poczułam się z powrotem kobietą.

Dziś z przerażeniem myślę, jaki los byłby moim udziałem, gdybym została utwierdzona w przekonaniu, że jestem mężczyzną uwięzionym w kobiecym ciele. Gdyby wtedy dostęp do informacji był tak łatwy jak dzisiaj i gdybym popełniła ten straszny błąd zmiany płci, zamknęłoby mi to drogę do szczęścia, do bycia spełnioną kobietą, żoną mojego cudownego mężczyzny i mamą wspaniałej gromadki dzieci.

Choć w tamtym czasie żyliśmy jak poganie (mimo ślubu kościelnego), to bardzo dbaliśmy o swoją małżeńską relację. Czytaliśmy wiele książek i wdrażaliśmy porady w nich zawarte. Zauważyliśmy, że w praktyce sprawdzają się bardziej te pisane w duchu katolickim.

Niedługo po ślubie wyjechaliśmy do Belgii. To już wtedy (prawie 30 lat temu) był bardzo zlaicyzowany kraj. Wartości, które rządziły tamtejszymi ludźmi, były dla nas nie do zaakceptowania. Relacje, poglądy, ambicje bardzo różniły się od tych, które znaliśmy ze swoich rodzinnych domów i swego kraju. Nie do pojęcia dla nas było to, że gdy na jednej szali pojawiał się honor czy dobre imię, a na drugiej korzyści materialne, oni wybierali to drugie.

Czuliśmy się tam bardzo źle. Szukaliśmy towarzystwa Polaków. Miejscem, które ich jednoczyło, był polski kościół. Trafiliśmy tam i poczuliśmy się jak w domu. Poznaliśmy wspaniałych, młodych ludzi, którzy zaprosili nas do grupy modlitewnej.

Zaczęliśmy przychodzić na spotkania. Zauważyliśmy wówczas, że ludzie, którzy mają relację z Bogiem, są inni. Wyróżniają się otwartością, dobrocią, zdolnością do podjęcia bezinteresownego poświęcenia dla innych.

Życie na emigracji pokazało, że takie wartości są właściwie nieobecne w kraju, w którym przebywaliśmy. Jedynie kilku poznanych przez nas Belgów wyznawało takie wartości. Były to osoby związane z religią, z Bogiem – praktykujący katolicy. To oni zaprosili nas na Forum Młodych do Francji, do Paray-le-Monial. Tam przeżyliśmy prawdziwe nawrócenie.

Od tego czasu wiele w naszym życiu się zmieniło. Regularnie zaczęliśmy się modlić, brać udział w Eucharystii, przyjmować Komunię św., czytać katolickie książki.

Gdy po trzech latach pobytu w Belgii wróciliśmy do kraju, poczuliśmy, że potrzebujemy wokół siebie ludzi, którzy tak jak my chcą być blisko Boga i żyć tymi samymi wartościami.

Okazało się, że poznana we Francji wspólnota Emmanuel była obecna również w Polsce – i staliśmy się jej członkami. Poznaliśmy niezwykłych ludzi. Uczestniczyliśmy w spotkaniach, wyjazdach i konferencjach.

We wspólnocie szybko zauważono nasze „promienne” relacje małżeńskie. Poproszono nas o podjęcie służby corocznej organizacji rekolekcji dla małżeństw. Zajmujemy się tym do dzisiaj.

„Kochanie, nas jest za mało”

Jednocześnie dojrzewałam do decyzji o posiadaniu dzieci. W piątą rocznicę ślubu urodziła się nasza pierwsza córeczka. Dwa lata później kolejna.

Gdy dziewczynki były już dość samodzielne, mój mąż objął mnie i powiedział: „Kochanie, nas jest za mało…”.

Wtedy podjęliśmy decyzję o powiększeniu rodziny. Urodziły się nam jeszcze dwie córeczki. Niesamowite dla mnie było obserwowanie, jak dorastają w poczuciu swojej kobiecości. W duchu się dziwiłam, że nie wydają się mieć żadnego problemu z tym, że są dziewczynkami.

O moich pragnieniach z młodości przez wiele lat nikt nie wiedział. Pierwszy dowiedział się mój mąż po prawie 20 latach związku ze mną. Jego reakcja była cudowna. Trzymał mnie w ramionach, ścierał łzy z moich oczu i powtarzał: „Moja ukochana, moja ukochana, moja ukochana…”.

Mój mąż jest cudownym ojcem. Dzieci mają z nim wspaniałe relacje. Dziękujemy Bogu za swoje szczęście małżeńskie i rodzinne. W ogromie obowiązków wynikających z posiadania gromadki dzieci, pracy zawodowej, piastowania przez mojego męża wysokiego stanowiska nie zaniedbywaliśmy swojego małżeństwa.

Dużo energii poświęcaliśmy córkom, ale najważniejsze były nasze relacje. Wychodziliśmy z założenia, że dzieci nigdy nie stracą na miłości rodziców. Tak jest do dzisiaj. Spędzamy ze sobą każdą wolną chwilę. Nigdy się sobą nie znudziliśmy.

Dorota