Jest taka chwila w życiu, kiedy człowiek pragnie być kochany, uwielbiany, za którą się tęskni, której się oczekuje, chwila, w której sam pragnie kochać. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, jak smutne i nieciekawe jest życie pozbawione tego uczucia. Miłość to najcenniejszy dar, jaki Pan Bóg zsyła człowiekowi. I ja go otrzymałem…
Miałem 18 lat. Był to dla mnie okres, w którym jeszcze nie odczuwałem potrzeby rozglądania się za sympatią, ale mój kolega taką potrzebę odczuwał. Z nowym rokiem pojawiła się w szkole dziewczyna „błyskotliwa”. Kolega postanowił się z nią zapoznać. Był jeden problem – dziewczyna miała koleżankę towarzyszącą jej nieustannie. Poprosił mnie, abym tę towarzyszkę „zagospodarował”, umożliwiając mu tym samym randkę z wybranką – sam na sam.
Dziewczyna, z którą z konieczności się spotykałem, nie miała w sobie nic, co by mogło mnie zainteresować. Obserwowałem jej zachowanie, jej wzrok proszący o następne spotkanie. Wydawało się, że nie jestem jej obojętny. Trwało to 3 miesiące. Moje sumienie – trochę z litości i grzeczności – nie pozwalało mi tej znajomości zakończyć, choć moja usługa już dawno przestała być aktualna.
Nadszedł listopad. Pogoda, jak na tę porę roku przystało, była paskudna. Śnieg z deszczem, mroźny wiatr. Któregoś dnia umówiliśmy się na godzinę 19.00 (200 m od mojego domu, a od jej jakieś 3 km.). O tej godzinie byłem jeszcze w swoim domu, myślałem, że nie przyjdzie. Byłem jednak niespokojny. Ubrałem się odpowiednio i poszedłem w stronę umówionego miejsca. I z dala widzę – stoi pod drzewem w cienkim płaszczyku, zmoknięta, przemarznięta.
– Już 20 minut tu czekam.
– Czemu nie schowałaś się gdzieś do bramy?
– Bałam się, że mógłbyś mnie nie zauważyć.
I stało się. Ten moment, ta chwila zmieniła moje życie. Osoba ta stała mi się droga, kochana, do niej tęskniłem, ją uwielbiałem. Przy niej odczuwałem nieustanną radość życia. Na nowo odkryłem piękno świata.
Zostałem powołany do wojska. Byłem zakochany i przekonany, że nie 2 a 10 lat rozłąki nie zaszkodzi naszej miłości. Na kilka dni przed rozstaniem postanowiłem odebrać od niej przyrzeczenie, że będzie na mnie czekać, a ja przyrzeknę jej małżeństwo. Odmówiła. Co było powodem? Nie wiem. Może strach przed czasem oczekiwania? Może sprawy materialne – nie byłem zbyt bogaty.
Nie wiem, jak przeżywają rozstania zakochani, ale ja psychicznie się załamałem. Po rozstaniu nie mogłem trafić do swojego domu. Nie odczuwałem głodu, zimna, zmęczenia. Nie reagowałem na bieg wydarzeń. W wojsku stałem się najpierw „politycznie niepewny” (1952 r.), a potem leczony na „psychiczne odchylenia”. Na szczęście czas leczy rany – mój opisany stan trwał pół roku.
Następnych kilka lat młodości to podświadome gonienie za tym, co utraciłem. Byłem chłopakiem wesołym, towarzyskim i dobrym organizatorem, ale zadowolenia i radości mi to nie sprawiało. Nie miałem problemu z zawieraniem nowych znajomości. Dziewczyny były mi przyjazne, tylko miłość, taka jak sprzed lat, nie przychodziła. Osoby bardziej zaprzyjaźnione pytały: – Czego szukasz? Poznałeś już brunetki, blondynki, młode, starsze, bogate i biedne… Czy ty jesteś normalny?
Nadeszło lato, ukończyłem 27 lat. Pustka – koledzy się pożenili, dziewczyny (zawiedzione) poodsuwały – pustka. Traciłem zainteresowanie sprawami życia codziennego. Rozważałem możliwość wstąpienia do seminarium, ale zdałem sobie sprawę, że nie mam powołania. Pytanie: „Czy jestem normalny?” – mnie nie opuszczało. Analizując w samotności moje dotychczasowe życie, uświadomiłem sobie, że związek małżeński z dziewczyną kochaną, jedyną, wymarzoną jest dla mnie nieosiągalny. Wytypowałem więc kandydatkę na potencjalną żonę z kilku znanych mi dziewczyn. Bałem się jednak wiązać z wybranką – między nami nie było miłości.
Pewne wydarzenie zadecydowało za mnie. Przyjaciel mojego ojca upatrzył mnie sobie na zięcia dla swojej 18-letniej córki. Moi rodzice byli temu przychylni. Ojciec dziewczyny porozmawiał ze mną szczerze:
– Nie bądź niemądry – jedynaczka, duży majątek – biedy nie zaznacie. Spytałem: – Dlaczego ja? – Bo znam ciebie i twoich rodziców. Przy tobie moja córka będzie bezpieczna, boście ludzie prawi.
Dziewczyna młoda, ładna, w moim guście – i co najważniejsze – akceptowała mnie. Postanowiłem – „Niech się dzieje wola nieba! – żenię się”. Tylko że od tej chwili zamiast radości odczuwałem jedynie smutek, jakbym coś stracił, ktoś bliski mnie opuszczał – bałem się tego uczucia. Przyszedł dzień spotkania, podczas którego miał być ustalony dzień ślubu. Nie przezwyciężyłem mego wewnętrznego stanu ducha – zachowałem się jak Podkolesin w „Ożenku” Gogola – widząc z daleka idącą do mnie dziewczynę z jej rodzicami, wyskoczyłem przez okno i uciekłem.
Konsekwencją tego czynu było usamodzielnienie się. Postanowiłem pozostać w stanie bezżennym. Prosiłem tylko nieustannie Pana Boga, aby jeszcze jeden raz w życiu pozwolił mi przeżyć miłość (nawet nieszczęśliwą – bez wzajemności) podobną do tej sprzed lat. Nie ustawałem w modlitwie, codziennej prosząc o tę łaskę. Wierzyłem, że mnie Pan Bóg wysłucha, przecież „Bóg jest miłością”. Prosiłem nieustannie Matkę Bożą, która jest Matką Łaski Bożej i Przyczyną naszej radości o wstawiennictwo za mną do Pana.
Pamiętam, że prosiłem również w sobotę wieczorem, 1 maja, a w nocy miałem sen…
Jest niedziela rano – piękna pogoda, ptaki śpiewają, pachną kwiaty. W drodze do kościoła spotykam ludzi życzliwych, uśmiechniętych, witających się ze mną serdecznie. Kościół cały w kwiatach. Organy grają szczególnie nastrojowo. Kapłan – znajomy – od ołtarza się do mnie uśmiecha i, co najważniejsze, odczuwam radość w sercu. Klękam przy balaskach do Komunii św., a obok mnie klęka dziewczyna. Spoglądam na nią, ona przesyła mi uśmiech. Poczułem do niej ogromną sympatię. Odżyło to uczucie, gdy się kogoś kocha. Wstając od ołtarza podaliśmy sobie ręce i tak blisko siebie pozostaliśmy do końca Mszy św. …
Obudziłem się. Za oknem było ponuro. W drodze do kościoła mijałem obojętnych ludzi. W kościele było jak zwykle. Pomyślałem sobie: „Co się w wieczór pomyśli, to się w nocy przyśni”. Ale pozostała mi miłość do tej dziewczyny ze snu. Ja ją w dalszym ciągu kochałem. Zrozumiałem – Pan mnie wysłuchał i dał mi przeżyć uczucie miłości, o które nieustannie prosiłem. „Dobre i to” – pomyślałem. I niezwłocznie podziękowałem Bogu za wysłuchanie mojej prośby.
Ale hojność Boża jest jak głębia niezmierzona i niepojęta. Klękając do przyjęcia Komunii św., odwróciłem się w bok i serce mi załomotało – blisko przy mnie klęczała dziewczyna ze snu. Zwróciła do mnie swą twarz i serdecznie się uśmiechnęła. A jej uśmiech był chyba bardziej przyjazny niż mi się we śnie wydawało. Nie odważyłem się wziąć jej za rękę, ale do końca Mszy św. starałem się być blisko, by nie stracić jej z oczu. Do zawarcia znajomości przydatny okazał się mój wielki parasol i fakt, że rozpadało się na dobre, a ona parasola nie miała.
Od tej Mszy św. prawie nie rozstawaliśmy się. Po trzech dniach wyznałem jej miłość i poprosiłem, by została moją żoną. Powiedziałem jej: – Pokochałem ciebie zanim cię poznałem. Opowiedziałem jej mój niezapomniany sen. Wtedy ona wyznała: – Obudziłam się w niedzielę niespokojna, jakaś podniecona, jakby ktoś bliski miał mnie odwiedzić. Najbliższy egzamin na uczelni miałam dopiero za dwa tygodnie, więc nie rozumiałam skąd ten niepokój. Było to dla mnie niepojęte. Klękając do Komunii św., nagle ogarnęło mnie błogie ukojenie i ciepło, które promieniowało z lewej strony tak silnie, że aż się odwróciłam. Zobaczyłam w tobie istotę dobrą, przyjazną. Mój uśmiech to reakcja nie kontrolowana, chyba też zrobiłam na kolanach mały kroczek w twoją stronę…
Było dla nas jasne, że Pan Bóg chce, abyśmy wspólnie szli przez życie. Nie musieliśmy się poznawać, odkrywać swoich zalet, porównywać gustów, omawiać swoich relacji z Bogiem i Matką Bożą (Wspomożenie wiernych, którzy jej zaufali) – w naszej sytuacji byłoby to nietaktem wobec Boga. Postanowiliśmy, by przyjęcie weselne było bezalkoholowe. W podróż poślubną ruszyliśmy szlakiem sanktuariów maryjnych – jako skromne dziękczynienie za dar i opiekę nad nami.
45 lat pożycia małżeńskiego minęło. Otrzymałem od Pana Boga wielki dar. Powinienem wiedzieć i wierzyć, że jak Pan Bóg coś daje, to nie skąpi. Za towarzyszkę życia Bóg dał mi dobrego, wspaniałego człowieka, osobę obdarzoną wszystkimi darami Ducha Świętego. Dziękuję Ci Boże i Tobie, Orędowniczko nasza, za tak wielkie dary i nieustanną opiekę. I przepraszam, że nigdy nie zdołam się za nie odwdzięczyć.
Podobają Ci się treści publikowane na naszej stronie?
Wesprzyj nas!