Przeżyłem piekło na ziemi, ale Pan Bóg mnie dotknął i właśnie dzięki Niemu zmartwychwstałem. Ale od początku…
Urodziłem się w rodzinie katolickiej, ale niepraktykującej. Na swoje jednak szczęście – jak się później okaże – zostałem ochrzczony. W naszym domu wszystko było, jakby się mogło wydawać, w porządku, mamusia i tatuś nas kochali.
Z materialnej strony nic nam nie brakowało. Ale tatuś ciężko pracował, dlatego nie miał dla nas czasu. Ja właśnie wtedy potrzebowałem i szukałem jakiegoś autorytetu, jakiegoś wzorca. A że nie było tatusia, który mógłby mi pewne sprawy przekazać, i nie znałem też Pana Boga, którego można by prosić o przewodnictwo, zacząłem szukać swoich własnych dróg. No i znalazłem.
Zaczęli mi imponować starsi koledzy, którzy słuchali hard rocka i metalu. Także i ja zacząłem wtedy słuchać tej samej muzyki; spotykałem się z tymi kolegami, ubierałem się tak samo jak oni i oczywiście tak samo się zachowywałem.
W ten oto sposób w piątej klasie podstawówki zacząłem palić papierosy. Dwa lata później popijałem piwko i tanie wina, a gdy pojawiły się nowe zespoły, przerzuciłem się na black metal.
Byliśmy z kumplami tak bardzo zafascynowani tą muzyką, że zaczęliśmy nosić różne symbole: obrócone krzyże [ezoteryczne symbole odwrócenia oznaczające przeciwstawienie się dogmatom chrześcijańskim – przyp. red.], trzy szóstki [symbol Bestii, Antychrysta (Ap 13,18)] i pentagramy [pięcioramienne gwiazdy oznaczające królestwo Lucyfera, boską władzę człowieka nad światem – symbole magii].
Zacząłem uciekać z domu na koncerty satanistycznych zespołów i w ten sposób – świadomie nie świadomie – pozwoliłem wejść złu w swoje życie…
Potem wszystko się potoczyło jak w złej bajce… Kiedy mi się znudził metal, zacząłem słuchać muzyki punków. Jeździłem na ich koncerty, na których jadłem proszki i popijałem je alkoholem, paliłem trawę i wąchałem kleje.
Potem zostałem tzw. hippisem. Zmieniłem muzykę, ale nie przestałem pić alkoholu, co więcej, nie tylko paliłem trawkę, ale także zacząłem eksperymentować z LSD. W tym też czasie żyłem w grzechu z dziewczyną.
Później nie wiadomo skąd pojawiła się amfetamina, a że zawsze chciałem być wolnym człowiekiem, to spróbowałem i amfy, myśląc, że to jest to, co najlepsze w moim życiu, że to mi da zupełną wolność.
Tu się właśnie pomyliłem – ceną była nie upragniona wolność, lecz jej utrata. Ale tego jeszcze wtedy nie wiedziałem…
Po kilku latach bycia na amfetaminie zacząłem odczuwać różnorakie problemy ze zdrowiem, dlatego zdecydowałem, że wyjadę do USA i tam zmienię swe życie. Obiecałem swojej dziewczynie, że odtąd wszystko będzie już inaczej… No i było.
Przez pierwsze pół roku ciężko pracowałem i unikałem ludzi, którzy brali narkotyki. Dorobiliśmy się samochodu i mieszkania. Ale, niestety, to wszystko było budowane na piasku i runęło jak domek z kart…
Nie wytrzymałem i wróciłem do narkotyków, co więcej – zostałem bliskim kolegą ich handlarzy i wtedy to już zupełnie miałem piekło na ziemi. Brałem kokainę, potem też heroinę.
Straciłem dziewczynę, z którą byłem siedem lat, straciłem mieszkanie i samochód, ale co najgorsze, zatraciłem ludzką godność. Wszystko, co robiłem, było podporządkowane narkotykom.
Odkąd zamieszkałem z dilerami narkotyków, zacząłem i ja sam je rozprowadzać. Jeździłem do murzyńskich dzielnic, żyjąc cały czas w strachu przed tym, że zatrzyma mnie policja, że mnie Murzyni okradną albo zabiją (przystawienie „guna” do głowy nie było rzeczą niezwykłą w tej dzielnicy domów bez okien, zabitych tylko deskami).
Czasami myślałem, że gram rolę w jakimś złym filmie albo że mi się to tylko śni – ale to nie był sen, to było moje życie, twarda rzeczywistość, z której nie było drogi powrotnej (tak mi się przynajmniej wtedy wydawało), a co najgorsze, byłem w to już tak wciągnięty, że w ogóle nie odróżniałem dobra od zła. Właściwie nikt mnie nigdy tego nie nauczył…
Zupełnie zakłamany i pogrążony w trądzie tego stulecia, jakim jest narkomania, postanowiłem nie wracać do mieszkania handlarzy, z którymi mieszkałem i gdzie wszystko miałem za darmo.
Zamieszkałem w samochodzie na ulicy. Nadal dowoziłem ludziom narkotyki. Spałem po różnych melinach, mieszkałem z prostytutką… A kiedy mi zabrali samochód, zostałem na ulicy, skazany wyłącznie na samego siebie.
Moi dawniejsi koledzy chcieli mi pomóc, ale ja nie chciałem ich pomocy. Chciałem tylko ćpać. Błąkałem się po ulicach jak opętany, spałem pod schodami w kartonie, jadłem ze śmietników, gadałem sam do siebie, śmierdziałem z daleka… I mimo to myślałem, że wszystko jest w porządku…
Dopiero śmierć mojego kolegi, który przedawkował, otworzyła mi oczy.
Kiedy siedziałem na „Murzynowie” przy śmietnikach – widok jak w wielu filmach – postanowiłem ze wszystkim skończyć, wstrzykując sobie w żyłę działkę heroiny. Obok mnie leżała duża ludzka kupa. Nagle wepchnąłem w nią łyżkę i strzykawkę. Właśnie wtedy poczułem w głębi swego serca ogromne pragnienie: „Chcę żyć! Nie chcę umierać! Mam przecież dopiero 29 lat!”.
W tym momencie poczułem, że za szyję złapała mnie jakaś Siła i zaczęła mnie prowadzić ulicami, którymi nigdy nie chodziłem. Czyż nie zostawia Pasterz 99 owiec i nie idzie szukać tej jednej zabłąkanej (por. Łk 15,1-7)?
Poddałem się całkowicie tej Sile i pozwoliłem się jej prowadzić. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to jest Pan Bóg. Dotarłem do czarnoskórej prostytutki i to właśnie jej powiedziałem, co się stało i że nie chcę umrzeć na ulicy, że chcę żyć.
Kobieta ta powiedziała mi o miejscu, gdzie mogą mi pomóc. Poszedłem pod wskazany adres i opowiedziałem o sobie pracującym tam ludziom. Odpowiedzieli mi, że muszą mnie zawieźć na odwykówkę, ale ponieważ nie mają teraz żadnego samochodu, muszę usiąść i poczekać.
Usiadłem i czekałem, ale czułem, że heroina już zaczyna „wychodzić z systemu”. Potrzebowałem następnej działki. Byłem wtedy w takim stanie, że musiałem brać dwie działki narkotyku co dwie godziny, żebym się mógł w ogóle poruszać…
Chciałem już wyjść, ale akurat w tym momencie weszła jakaś kobieta z mężczyzną, którzy przyszli w pewnej sprawie. To byli dla mnie aniołowie, których Pan Bóg postawił na mojej drodze.
Ludzie ci odwieźli mnie na odwyk. Tam, po 17 latach picia i brania narkotyków, zacząłem po raz pierwszy tak naprawdę trzeźwieć.
Chodziłem na grupy wsparcia, a do tego jeszcze zacząłem klękać wieczorami do modlitwy z czarnoskórymi kolegami. Oni modlili się na głos i prosili o to wszystko, co dobre dla mnie i mojej rodziny.
To było dla mnie niesamowite – po tylu latach robienia złych rzeczy uklęknąć i w prostocie poprosić Boga o dobro dla kogoś innego.
Po trzech miesiącach mej trzeźwej wędrówki Pan Bóg znów postawił na mojej drodze człowieka anioła, który powiedział do mnie tak: „Ludwik, wszystko robisz dobrze, ale żeby wytrwać w trzeźwości, musisz odnaleźć Pana Boga”.
Potem wziął mnie do kaplicy w domu dla bezdomnych przy kościele Świętej Trójcy. Ukląkł w ławce. Ja tuż przy nim. Powiedział wtedy do mnie: „Ludwik, to jest Najświętszy Sakrament. Wierzymy, że to jest Ciało Pana Jezusa, że tam jest nasz żywy Bóg”.
Następnie zaczął się modlić. Klęczałem, patrzyłem na Najświętszy Sakrament i myślałem sobie: „Aha, moje myśli także idą do środka krzyża, a stamtąd są przetransferowywane do kosmosu i ufoludki te myśli odbierają na komputerze, i wysyłają z powrotem jakąś energię, która zmienia świat”.
Kiedy tak sobie „mądrze” myślałem, zobaczyłem światło wychodzące z Najświętszego Sakramentu, które zaczęło otaczać wszystko dookoła. Było koło mnie, a ja w Nim.
W tym momencie zacząłem mocno płakać. Po prostu ryczałem, a mój kolega na mnie patrzył i nie rozumiał, co się dzieje. To był powrót syna marnotrawnego (Łk 15,11-32). Kolejny raz Pan Bóg dotknął mnie bardzo namacalnie.
Zamieszkałem w tym domu dla bezdomnych. Zacząłem uczestniczyć w spotkaniach grupy modlitewnej. Wkrótce, w wieku 30 lat, po raz pierwszy w życiu się wyspowiadałem.
Poczułem się wtedy tak, jakby olbrzymi worek kamieni spadł z mojego serca; pierwszy raz w życiu czułem się naprawdę wolny. Nie tą wolnością, której szukałem w muzyce i narkotykach, ale tą prawdziwą wolnością, którą może dać tylko Pan Bóg.
Spowiedzią zaczęła się moja trzeźwa, duchowa wędrówka za Panem Jezusem.
„Jeśli ktoś chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech bierze krzyż swój na każdy dzień i niech Mnie naśladuje” (Łk 9, 23) – powtarzałem sobie.
Wkrótce przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą. Od czasu jej przyjęcia Pan Jezus zaczął dokonywać zmian w moim sercu – i dokonuje ich do dzisiaj. Przyjąłem także sakrament bierzmowania.
Jak to dobrze, że zostałem ochrzczony, dzięki czemu jestem jedną z owieczek ze stada Naszego Pasterza, który mnie strzegł i ochraniał – nigdy nie byłem w więzieniu, nie zginąłem w wypadku samochodowym, nikt mnie nie zabił, nie zaraziłem się HIV…
Wcześniej jakoś nigdy tego nie dostrzegałem. Dopiero teraz jestem wdzięczny za to, co mam i że mnie Pan Jezus odnalazł, że mógł we mnie zmartwychwstać.
Mija właśnie pięć lat od mojego zmartwychwstania. Dzięki temu doświadczeniu – dzięki dźwiganiu swego krzyża – mogę dziś pomagać innym ludziom. To sam Jezus daje przeze mnie innym nadzieję.
Nie mówię, że jest mi w życiu zawsze łatwo, ale mam przecież Pana Jezusa obecnego w sakramentach. Mam Komunię św. i sakrament pojednania i wiem, że Pan Jezus bardzo nas kocha, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. Chwała Mu i cześć!
Ludwik, 33 lata
Masz problem z narkotykami?
Potrzebujesz pomocy?
Skontaktuj się ze wspólnotą Cenacolo w Polsce:
https://cenacolo.pl/potrzebujesz-pomocy/
Podobają Ci się treści publikowane na naszej stronie?
Wesprzyj nas!