Wartość jednej obrączki

Wszyscy zostaliśmy wychowani na tych samych bajkach, w których królewicz i jego wybranka najpierw pokonują przeciwności losu, a po ślubie żyją długo i szczęśliwie. W życiu, niestety, nieraz bywa odwrotnie. Jakże czujemy się oszukani, kiedy nasz związek się rozpada!

W końcu w żadnej baśni nie ma mowy o rozwodzie króla i królowej. A to, że dziś rozwody są tak powszechne, że dotykają aż tylu osób, w żaden sposób nie umniejsza cierpienia małżonków i ich dzieci. Kto zatem jest zagrożony rozwodem? Każdy, kto trwa w małżeństwie.

Życie to nie bajka

Ja, mąż i dzieci – najlepiej cała gromadka. W niedzielę i od święta Pan Bóg. Dom z ogródkiem, a w odległej przyszłości wnuki wokół nas. Tak sobie to zaplanowałam.

Owszem, miałam różne obawy: czy dzieci będą zdrowe, czy nie dotknie nas jakiś nieszczęśliwy wypadek… Jednak na liście możliwych kataklizmów rozwód nie pojawił się nawet na chwilę. Dlaczego coś takiego miałoby nas dotyczyć? Przecież prawdziwa miłość nigdy nie ustaje…

Poznaliśmy się na obozie harcerskim. Ja miałam 15 lat, on 16. Nawet to, że mieszkaliśmy w innych miastach, nie przeszkodziło nam utrzymać uczucia aż do studenckich czasów.

Byłam wtedy w salezjańskim Ruchu Światło-Życie; oddałam swoje serce nie tylko chłopakowi, ale i Jezusowi. Okazało się później, jak bardzo poważnie nasz Pan traktuje ludzkie wybory i jak ogromna jest Jego wierność wobec naszej niewierności, małości i letniości.

Wiedziałam o sakramencie małżeństwa tyle, ile większość młodych ludzi po krótkim kursie przedmałżeńskim. To znaczy nic. Czystości przedmałżeńskiej, mimo chęci, nie dochowaliśmy.

15 sierpnia, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, przysięgałam miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że go nie opuszczę aż do śmierci, nie do końca rozumiejąc, co przysięgam.

Nie brałam pod uwagę tego, że moje słowa będą obowiązywały całkowicie niezależnie od wyborów i uczynków drugiej strony. Teraz czuję potrzebę, aby powiedzieć innym, że właśnie to w tym momencie przysięgają. Na dobre i na złe – nawet gdyby to złe było gorsze, niż się spodziewają…

Po ślubie zaczęło się zwykłe małżeńskie życie. W miarę zgodne i w miarę wygodne. Urodziła się nam urocza, zdrowa córeczka; cztery lata później druga, równie udana. Mąż miał dobrą pracę, ja mogłam pozostać z dziećmi w domu.

Chodziliśmy co niedzielę do kościoła i uważałam, że wszystko jest w porządku. Bóg wszak miał swoje miejsce w tej rodzinie, choć niekoniecznie pierwsze…

Mój mąż wiele lat przed faktycznym kryzysem przestał chodzić do spowiedzi i do Komunii św. Tłumaczył to swoimi problemami z wiarą. Nie chciałam naciskać.

Przed siódmą rocznicą naszego ślubu poszłam ze starszą córką na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Wkrótce po niej poczęło się nam trzecie dziecko, które z pewnością było kolejnym darem Matki Bożej.

Synek urodził się w cudowną, czerwcową noc w domu, tylko w obecności męża i domowej położnej. Rok później przeprowadziliśmy się do wybudowanego na kredyt, wymarzonego domu z ogrodem. Tak długo spoczywało na nas błogosławieństwo, mimo że nie dbaliśmy o nie…

Nie miałam pojęcia, jak należy dbać o małżeńską miłość. W domu moich rodziców to się jakoś „samo” układało. Mowy nie było o wspólnej wieczornej modlitwie, o czytaniu Pisma św.

Wieczory, po uśpieniu dzieci, często wyglądały tak: mąż przyklejony do laptopa, a ja do swojego komputera.

Kryzys się rozwijał powoli, cicho, dla mnie niedostrzegalnie. Jak złodziej, który przychodzi nocą, by kraść…

Nasz syn miał dwa lata, kiedy uświadomiłam sobie obecność „tej trzeciej”. Ziemia usunęła mi się wtedy spod nóg. Nikt i nic w życiu nie przygotowało mnie na taki obrót wydarzeń: mój mąż zadurzył się swojej młodszej koleżance z pracy. Wypierał się tego nawet wtedy, gdy został schwytany za rękę…

Piekło

Tylko ten, kto przeżył coś takiego, uwierzy, że to ból, który może zabić – od razu lub na raty, powoli, zatruwając życie gniewem, nienawiścią i poczuciem krzywdy.

To także stan paniki, który zmienia naszą osobowość. Emocje wykrzywiają rzeczywistość. Człowiek popełnia czyny, o które nigdy by się nie podejrzewał. A odkrycie zdrady poprzedza najczęściej pewien dłuższy lub krótszy okres schizofrenicznego zawieszenia pomiędzy potwornymi podejrzeniami a niedowierzaniem; pomiędzy niezrozumiałym chłodem i odrzuceniem a nadzieją, że „jutro wszystko będzie dobrze”.

Nie mogłam wówczas czerpać sił od Jezusa, bo się na Niego obraziłam. Nie wiedziałam, jak się zachować w obliczu romansu współmałżonka, i co robić, żeby ocalić nasze małżeństwo.

Robiłam wszystko na opak: awanturowałam się, budziłam się spuchnięta od płaczu, zarejestrowałam się na portalu randkowym ku przestrodze i straszyłam rozwodem.

Mieszkaliśmy razem w takiej strasznej atmosferze jeszcze pół roku. Udawaliśmy normalność przed dziećmi i dalszą rodziną. Tak spędziliśmy 10. rocznicę ślubu, w górach, razem i osobno jednocześnie.

Pewnego styczniowego wieczoru mój mąż pośpiesznie spakował rzeczy osobiste i wyszedł na mróz, a ja zatrzasnęłam za nim drzwi z całej siły, życząc jemu i jego kobiecie wszystkiego najgorszego.

Do dziś mam w uszach rozpaczliwy, wielogodzinny płacz naszych córek tamtej nocy, gdy straciły prawdziwego tatę… Obrączkę z wściekłością zdjęłam z palca i wrzuciłam głęboko do szuflady, między bieliznę.

Całymi nocami śniły mi się koszmary, w których widziałam swego męża z kochanką i ich przyszłe wspólne dzieci… Szatan musiał wtedy skakać z radości wokół nas.

Pustka

Kiedy on odszedł, utraciłam wszystko: poczucie własnej wartości, a także swój normalny tryb życia, wszystkie plany, środki utrzymania, samochód – straty materialne i emocjonalne można by wymieniać bardzo długo.

Trzymałam się w jednym kawałku, ponieważ dzieci były w fatalnym stanie. Trudno opisać ich cierpienie, gdy rozpada się im rodzina, absolutna podstawa ich poczucia bezpieczeństwa…

Pomagali nam moi rodzice i przyjaciółki. Wstawałam rano jak automat, karmiłam i odprowadzałam córki do szkoły i przedszkola, zabierałam syna do żłobka, gdzie pracowałam na część etatu.

Ale duchowo byłam pocięta na kawałeczki. Zżerała mnie nienawiść! Chciałam zemsty, kary, sprawiedliwości za cudzołóstwo. Chciałam się dowartościować na siłę poprzez podziw innego mężczyzny.

Wokół mnie znalazło się wtedy kilka osób, które zaczęły się za nas gorąco modlić w tych okropnych dniach, gdy modlitwa nie chciała przejść mi przez gardło.

Jedna z moich przyjaciółek wysłała nam na pomoc swoją ciocię, psychologa dziecięcego, a zarazem zaangażowaną chrześcijankę. Jeszcze nie wiedziałam, że to Bóg organizuje i wysyła pomoc, rozpina siatkę nad krawędzią przepaści…

Od psychologa, pani Barbary, już po jej rozmowach z dziewczynkami, usłyszałam po raz pierwszy o przebaczeniu i przyjęciu męża z powrotem. Myślałam, że się przesłyszałam! Zostałam tak podle skrzywdzona oraz oszukana i ja mam pierwsza wyciągać rękę do krzywdziciela i oszusta?

„Ja cię nie porzuciłem”

Jednak po tej rozmowie uchyliły się we mnie jakieś drzwi. „Nie mam nic. Jestem sama” – płakałam bez łez, bo nawet łzy się we mnie zablokowały… „Ale Ja jestem” – mówił głos zza drzwi. „Zostałam porzucona” – skarżyłam się. „Ja cię nie porzuciłem. Jesteś Moja” – odpowiadał głos z taką miłością, że ogarniało mnie zdumienie. Znałam ten głos. Rozpoznałam Go, bo przecież słuchałam Go kiedyś, jako młoda dziewczyna, oazowa animatorka.

Dla Boga mój kryzys był okazją, aby zaprosić mnie do powrotu do Niego. Sięgnęłam wreszcie po Pismo  św. i przeczytałam drugi rozdział Księgi Ozeasza:

„Dlatego chcę ją przynęcić, na pustynię ją wyprowadzić i mówić jej do serca. Oddam jej znowu winnice, dolinę Akor uczynię bramą nadziei – i będzie Mi tam uległa jak za dni swej młodości, gdy wychodziła z egipskiego kraju.

I stanie się w owym dniu – wyrocznia Pana – że nazwie Mnie: »Mąż mój«, a już nie powie: »Mój Baal«. Usunę z jej ust imiona Baalów i już nie będzie wymawiać ich imion.

W owym dniu zawrę z nią przymierze, ze zwierzem polnym i ptactwem powietrznym, i z tym, co pełza po ziemi. Łuk, miecz i wojnę wyniszczę z jej kraju, i pozwolę jej żyć bezpiecznie.

I poślubię cię sobie [znowu] na wieki, poślubię przez sprawiedliwość i prawo, przez miłość i miłosierdzie. Poślubię cię sobie przez wierność, a poznasz Pana” (Oz 2,16-22).

Wszystko, co mnie potem spotkało, było konsekwencją mojej decyzji o powrocie do Ojca. On czekał, nie licząc mi czasu, który zmarnowałam.

Przeszukując internet, odnalazłam Wspólnotę Trudnych Małżeństw Sychar, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Jej charyzmatem jest dążenie do uzdrowienia mocą Bożą i mocą sakramentu każdego małżeństwa w kryzysie, w separacji, a nawet po rozwodzie. Obecnie ma ona 55 ognisk w różnych miastach w całej Polsce i za granicą.

Sycharowe forum czytałam zachłannie. Ze zdziwieniem odkryłam, że istnieją ludzie – kobiety i mężczyźni – którzy w podobnej do mojej sytuacji życiowej dochowują wierności sakramentowi i nie pielęgnują w sobie poczucia krzywdy. Zaskoczyła mnie ich pogoda ducha, ufność, nadzieja niezależna od okoliczności zewnętrznych, brak pretensji do losu, innych, do samych siebie.

Przebaczenie

Dotarłam wreszcie do konfesjonału. Nigdy nie zapomnę tej szczególnej wielkopostnej spowiedzi.Przestało się liczyć to, co zepsułam, nie miało już znaczenia, że jestem niechciana przez męża. Chrystus mnie chciał, całą, natychmiast – tylko to się liczyło.

Wiedziałam, że przebaczenie jest jedyną drogą, by móc codziennie szczerze odmawiać Ojcze nasz. Nawet dziecko nie potrafi się modlić, jeśli chwilę wcześniej pokłóciło się z bratem lub siostrą.

Zrozumiałam wtedy, że przebaczenie nie jest sprawą uczuć. To raczej akt woli, postanowienie. Wybaczyłam mężowi ten jeden raz: zdradę, kłamstwa, ból. A potem wybaczałam tysiąc razy, by móc czerpać ze Źródła Życia.

Byłam przekonana, że mój mąż wróci, skoro sam Bóg uzdolnił mnie do przebaczenia. Napisałam do niego list, w którym poprosiłam go, by wrócił do domu. Miałam przecież niezwłocznie wynagrodzić rodzinie swoje pomyłki i zaniedbania.

Dzieci czekały na swojego tatę. Wiedziały już, że mama nadal go kocha. Każdy dzień kończyliśmy wspólną modlitwą za niego…

Rozwód i co dalej?

Stało się jednak inaczej. Mój mąż w pośpiechu złożył pozew rozwodowy. Korzystając ze swojej wolnej woli, podjął także decyzję, by żyć „długo i szczęśliwie” z inną kobietą.

Ale ja nie byłam już sama – wspierała mnie cała wspólnota, moi nowi, niezawodni przyjaciele. Stanęłam na nogi, trzymając się Bożej dłoni – i dzięki temu ja także potrafiłam już dawać wsparcie: przede wszystkim własnym dzieciom, ale także innym osobom w kryzysie.

Nie wyraziłam zgody na rozwód. Dlaczego miałabym dawać przyzwolenie na autentyczne zło?

Kilka miesięcy po odejściu męża zostałam jedną ze świeckich liderek Wspólnoty Trudnych Małżeństw Sychar. Poprowadziłam ognisko w Poznaniu.

Na każdym kroku potykałam się o kłody rzucane mi pod nogi. Moje dzieci, szczególnie średnia córeczka, w tamtym czasie bardzo chorowały. Kilka razy przyszło mi samotnie dzielić opiekę nad jednym dzieckiem w szpitalu i pozostałą dwójką w domu.

Znajomi pytali mnie, dlaczego noszę obrączkę i dlaczego nie zgadzam się na rozwód. Nie rozumieli tego. Aby ustalić spotkania ojca z dziećmi – zbyt rzadkie, niestety, jak na potrzeby dzieci – trzeba było spotkań w Komitecie Ochrony Praw Dziecka.

Musiałam pilnie znaleźć pracę, praktycznie bez doświadczenia, po 10 latach wychowywania dzieci. Ale Opatrzność oraz życzliwi ludzie czuwali nad nami – rozpoczęłam staż w szkole, nieopodal domu.

Rodzina męża całkowicie zerwała ze mną kontakt… Przeżyłam niejeden szok, czytając o sobie to, co pisał adwokat męża w pismach procesowych… A od męża doświadczyłam różnych form przemocy.

Ale z drugiej strony nigdy wcześniej nie doznałam tak głębokiego pokoju serca, zaufania, wolności i wewnętrznej radości. Odnalazłam swoją zagubioną tożsamość. Zawsze będę córką Króla. Zawsze będę żoną, niezależnie od tego, gdzie i z kim będzie mój mąż.

To nic, że moje modlitwy nie podziałały natychmiast. Ani jedna minuta naszej modlitwy nie pozostaje zmarnowana – my po prostu nie ogarniamy całości, którą widzi Bóg.

Skorzystałam z narzędzi, które oferuje wspólnota Sychar, i przeszłam specjalnie dostosowany program 12 kroków ku pełni życia dla chrześcijan, będący podstawą naszej formacji. W taki właśnie sposób kryzys, który na pierwszy rzut oka wygląda na koniec świata, może stać się okazją do rozwoju oraz przemiany siebie.

Zabierałam dzieciaki na wakacje organizowane przez wspólnotę Sychar. Tam mogły się do woli bawić i rozmawiać z rówieśnikami znajdującymi się w podobnych, skomplikowanych sytuacjach życiowych. Miały także kontakt z zaangażowanymi ojcami, co miało wpłynąć pozytywnie na ich postrzeganie mężczyzn.

Jestem przekonana, że powstanie i coraz szybszy rozwój wspólnot Sychar jest odpowiedzią na najbardziej dramatyczne zapotrzebowanie w dzisiejszych czasach, gdy stałość małżeństwa i rodziny jest niczym łódeczka z papieru na wzburzonych falach.

Chcemy pokazać ludziom, że w każdej pogmatwanej sytuacji małżeńskiej można zachować Boży porządek.

Boże zasady są zawsze bardzo proste, to my je komplikujemy. Zgodnie z Ewangelią:

„Każdy, kto oddala swoją żonę, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo; i kto oddaloną przez męża bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo” (Łk 16,18).

Święty Paweł do słów Chrystusa dopowiada: „Tym zaś, którzy trwają w związkach małżeńskich, nakazuję nie ja, lecz Pan: Żona niech nie odchodzi od swego męża. Gdyby zaś odeszła, niech pozostanie samotną albo niech się pojedna ze swym mężem. Mąż również niech nie oddala żony” (1 Kor 7,10-11).

Sprzeciwiamy się więc rozwodom i powtórnym związkom. Równocześnie sakrament oraz małżeńska miłość nie dają nikomu prawa do krzywdzenia drugiej osoby.

W sytuacji przemocy domowej konieczne jest zwykle odizolowanie się od sprawcy, czyli separacja faktyczna i ewentualnie sądowa. Skoro jest w Polsce instytucja separacji, nie ma powodów, aby katolik wybierał rozwód.

Oczywiście, jeśli druga strona chce rozwodu, to świecki sąd nie będzie raczej brał pod uwagę czyjegoś światopoglądu i przekonań religijnych. Wierzę jednak, że czyste sumienie w tej kwestii oraz znak sprzeciwu wobec zła dotykającego nas i nasze dzieci są na wagę złota w oczach Pana.

Mój proces sądowy trwał dwa i pół roku, skończył się na 13. rozprawie ogłoszeniem wyroku rozwodowego.

Było wiele lepszych i gorszych dni, ale nie zwątpiłam w sens tego, co robię, w sens bycia we wspólnocie.

Widziałam na własne oczy mnóstwo uzdrowionych relacji, uratowanych małżeństw moich znajomych i niektórych bliskich przyjaciół. Słyszałam i czytałam przepiękne świadectwa zwycięstwa miłości. Działy się rzeczy po ludzku niemożliwe, niewykonalne bez łaski Pana.

Nie mam pojęcia, co będzie dalej. Trudno jest w pojedynkę wychowywać troje dzieci i przekazać im dobre wzorce. Mam jednak świadomość, że pozostaję w Bożych rękach tak długo, jak długo się z nich nie wyrywam ku własnym zachciankom.

Wiem też, że nasz Pan szanuje wolną wolę mojego męża tak samo jak moją. Wierzę, że swoimi ścieżkami doprowadzi go w końcu do zbawienia.

Zadano mi pytanie, dlaczego postanowiłam się już z nikim nie wiązać, bo przecież jeśli Kościół jest dla mnie ważny, to mogę sobie iść do duszpasterstwa dla niesakramentalnych.

Czy uważam, że skoro on sobie kogoś znalazł, to czy ja nie mam tym bardziej prawa do szczęścia?

No właśnie – chodzi o szczęście. Ono jest w tabernakulum – to Jezus Eucharystyczny. Mam prawo do Jezusa – do Szczęścia.

Anna Jedna – nauczycielka, sakramentalna żona, mama trojga dzieci, liderka ogniska WTM Sychar w Poznaniu w latach 2010–2016 oraz autorka książek „Ile jest warta twoja obrączka” i „Miłość nie ma wcale końca”