Życie jest świętością!

Do napisania tego świadectwa zmotywowały mnie wydarzenia w naszym kraju i pochylenie się Sejmu RP nad projektem ustawy „Zatrzymaj aborcję”. Towarzyszący temu czarny protest oraz argumenty wysuwane przez zwolenników aborcji są dla mnie nie do przyjęcia, ponieważ każde życie, bez wyjątku: czy nosi krzyż cierpienia w postaci choroby, czy też nie, jest jedyne w swoim rodzaju i nie może być w żaden sposób odrzucane – zabijane!

Swojego przyszłego męża poznałam na pielgrzymce do Medjugorja w 2004 r. W roku 2006 wzięliśmy ślub, a nasz pierwszy synek, Franciszek Józef, przyszedł na świat w 2010 r. Od najmłodszych lat kochałam dzieci, uwielbiałam się nimi zajmować. Narodziny synka były spełnieniem moich marzeń jako kobiety. Wspaniały czas macierzyństwa: przytulania, karmienia piersią, nawet trudu związanego z nieprzespanymi nocami, był czymś wyjątkowym.

Już po moim półrocznym urlopie macierzyńskim mieliśmy z mężem silne pragnienie, żeby w niedługim czasie pomyśleć o rodzeństwie dla synka. Pan Bóg wiedział o tym i po kolejnym pół roku okazało się, że noszę pod sercem nowe życie. Kiedy powiedzieliśmy naszemu rocznemu synkowi, że będzie miał rodzeństwo, tulił się do brzucha i mówił „dzidzia”. To było urocze.

Radość trwała do 19. tygodnia. Wówczas to dowiedzieliśmy się, że dziecko przestało rosnąć, że jego wiek w stosunku do wieku ciążowego był przesunięty o trzy tygodnie; zdiagnozowano u niego brak odpowiedniej akcji serca, torbielowatość nerek oraz małowodzie. Wszystko to wskazywało na poważne wady, co mogło skutkować – jak to powiedział lekarz – „obumarciem płodu”.

Od tego momentu zaczął się wyścig lekarzy z czasem, ażeby zdążyć z diagnozą do 25. tygodnia ciąży, kiedy możliwa jest jeszcze aborcja. Nikt nas nie zapytał, jakie jest nasze zdanie, czy my też dążymy do tego samego co lekarze. Zostaliśmy skierowani do szpitala w Bydgoszczy, w którym potwierdzono diagnozę. Następnie wysłano nas do Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi, gdzie nie dawano dużych szans na to, aby nasze dziecko urodziło się zdrowe i żywe…

Ostatnie USG robiliśmy już w 25. tygodniu ciąży. Kolejny raz lekarz skierował do nas słowa: „Dlaczego wszystko robicie tak późno, przecież za chwilę nie będzie możliwe przerwanie ciąży” i zarzucił nam brak odpowiedzialności. Ze łzami w oczach powiedziałam, że oboje z mężem chcemy, by dziecko się urodziło, i nie wchodzi w grę żadne przerwanie ciąży. Na twarzy tamtego lekarza było widoczne zdziwienie, ale w końcu zaakceptował naszą decyzję.

Trafiliśmy do Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie, gdzie lekarze mieli podobne zdanie jak ich koledzy z poprzednich szpitali, ale przyjęli naszą wolę i obiecali dalsze prowadzenie ciąży. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że lekarze nie chcieli widzieć w tym nowym życiu człowieka, tylko problem. Narzucali możliwość dokonania aborcji, ponieważ prawo ją dopuszcza w takich przypadkach jak nasz.

Imię dla córki wybraliśmy z mężem, gdy była jeszcze w planach Bożych – Antonina Maria. Kiedy dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie będzie to dziewczynka, od razu mówiliśmy do niej po imieniu i szturmowaliśmy niebo za przyczyną św. Antoniego i Nowenny pompejańskiej.

Za naszą Antosię modliło się bardzo wiele osób, grup modlitewnych i osób duchownych. Ta modlitwa pozwoliła nam przetrwać wszystkie pobyty w szpitalu oraz diagnozy, które zawsze wiązały się z dużym cierpieniem. Nasza Antosia cały czas żyła u mnie pod sercem, a przecież według lekarzy „płód miał obumrzeć”… Diagnoza była błędna, a wskazanie do aborcji przedstawiano nam wielokrotnie…

Podczas ciąży nie czułam ruchów tak intensywnych jak przy pierwszym dziecku, a brzuch w dziewiątym miesiącu wyglądał tak, jakbym była w piątym. Urodziłam Antoninę przez cesarskie cięcie w 38. tygodniu. Pielęgniarka była gotowa do udzielenia chrztu z wody. Diagnoza na podstawie obrazu USG: dysplazja szkieletowo-kostna. Dodatkowo klatka piersiowa była zbyt mała, by płuca miały miejsce na rozprężenie – skutkiem tego mogła być śmierć dziecka bezpośrednio po porodzie. Do końca trzeba było walczyć o życie córeczki.

Kiedy lekarze wyjęli Antosię, usłyszałam: „Jakie małe dziecko…”. Okazało się, że córeczka samodzielnie oddycha i chrztu może za chwilę udzielić kapelan szpitalny. Antosia z wagą 1300 g i wzrostem 43 cm żyła samodzielnie, bez respiratora. Tylko przez jedną dobę miała podawany tlen do inkubatora.

Po urodzeniu zdiagnozowano u niej zespół Silvera-Russela. Zespół ten bardzo często objawia się wewnątrzmacicznym zahamowaniem wzrastania; dzieci czasem rodzą się z bardzo silną hipotrofią [mniejsza masa ciała nienarodzonego dziecka, niż wynikałoby to z długości trwania ciąży – przyp. red.]. Tak właśnie było w przypadku Antosi. Najmniejsze dziecko w Polsce urodziło się z wagą 600 g – i żyje!

Pierwszy rok życia naszej córeczki to pobyty w szpitalach, operacje. Antosia do trzeciego roku życia była odżywiana tylko przez sondę, później przez sondę założoną bezpośrednio do żołądka. Początki były bardzo trudne, ale ten zespół genetyczny bardzo dobrze rokuje: dzieci z największych problemów wychodzą w okresie szkolnym. Dzieci z zespołem Silvera-Russella, także w Polsce, leczone są hormonem wzrostu i osiągają przeciętny wzrost. Umysłowo rozwijają się prawidłowo, są samodzielne, mają silne osobowości. Pomimo tego, że nie są wysokie, potrafią często być liderami w grupie, mają uzdolnienia muzyczne.

Dlaczego takie dzieci są zabijane? Ponieważ obraz USG jest nieprawidłowy? Ponieważ przypuszcza się, że dziecko umrze przy porodzie? Przecież życie ludzkie jest świętością, jest dane nam od Boga!Antosia jest obecnie uczennicą drugiej klasy. Lubi tańczyć, grać na pianinie, jeździć na rowerze. Była na półkoloniach jeździeckich, bardzo dobrze się uczy i cieszy się życiem!

Po kilku latach od urodzenia Antosi miałam pragnienie, by nasza rodzina znowu się powiększyła. Mąż z czasem podzielił moje zdanie. Nasze dzieci często pytały, czy będą mieć siostrę lub braciszka.

Gdy Antosia miała cztery lata, okazało się, że jestem w ciąży. Bardzo się cieszyliśmy. Jednak i tym razem lekarze widzieli nieprawidłowości w obrazie USG. Zalecono nam, by zrobić testy prenatalne ze względu na zespół genetyczny Antosi. Odmówiliśmy. Na jednej z wizyt lekarz stwierdził, że powiększona nerka u dziecka może wskazywać na zespół genetyczny. Od razu udaliśmy się do prof. Chazana, by nie mnożyć różnych niepotrzebnych diagnoz, które niczego nie wnoszą.

Profesor nie był już w tym czasie ordynatorem szpitala na Madalińskiego, dlatego skierował nas do swojego kolegi, który nam powiedział, że obraz USG to tylko obraz. Diagnozę można postawić, jak się dziecko urodzi – i jeżeli będą jakieś problemy, to wtedy „będziemy je leczyć”. Takiej postawy oczekiwaliśmy. Przecież po to jest medycyna, aby leczyć, a nie po to, by zabijać.

Medycyna powinna sprawiać, by dzieci, które mają różne choroby, zespoły genetyczne, mogły lepiej żyć, a nawet całkowicie wyzdrowieć. Czy zespół genetyczny dziecka musi być przekleństwem? Dlaczego dzieci obarczone zespołem genetycznym nie mają prawa żyć? Ponieważ są inne? Ponieważ wymagają więcej pracy?

Jan Stanisław przyszedł na świat zdrowy. Faktycznie, jedna z jego nerek jest powiększona – kontrolujemy to raz w roku. Poza tym nic mu nie dolega, nie ma żadnych infekcji układu moczowego, a skończył już cztery lata. Jest silnym, zdrowym dzieckiem!

Dziękuję Bogu za łaskę wiary, za łaskę wiary mojego męża i najbliższych mi osób. Nikt z moich bliskich nie dopuszczał nigdy możliwości przerwania ciąży. Dziecko jest dane od Boga i jest przez Niego kochane, dlatego ja, jako matka, też jestem powołana do tego, by je kochać bez względu na wszystko.

Kiedyś rozmawiałam z Antosią o jej cierpieniu. Powiedziałam jej, że Pan Bóg wybrał ją, bo bardzo potrzebował, aby pomogła Mu zbawiać świat. Że wybrał ją do takiej misji specjalnej i jest to wielkim wyróżnieniem. Dzisiaj wiem, że jest to także wielkie wyróżnienie dla nas, rodziców. Mamy wtedy możliwość uczestniczenia w tej Bożej misji specjalnej.

Joanna