Moje serce Jemu zaufało

Jako czteroletni chłopiec straciłem mamę. Odeszła na zawsze do Pana. Zostałem z ojcem i piątką rodzeństwa. Ojciec po niedługim czasie od śmierci mamy ożenił się z kobietą po rozwodzie, która miała troje własnych dzieci, było więc nas dziewięcioro.

Tęskniłem za mamą i nigdy nie zaznałem matczynej miłości. Moje dzieciństwo było dla mnie bardzo trudne.

Pochodzę ze wsi, od najmłodszych lat musiałem ciężko pracować. Jako kilkunastoletni chłopak najmowałem się do pracy u gospodarzy, żeby zarobić parę groszy.

Im byłem starszy, tym częściej buntowałem się przeciwko takiemu losowi. Chciałem skosztować innego życia, więc w wieku 16 lat zacząłem popijać alkohol. Myślałem wtedy, że to taki chłopięcy wybryk. Dlaczego mam być inny niż moi koledzy? Przecież życie nie polega tylko na ciężkiej pracy!

Zacząłem się coraz częściej upijać, bo wtedy dopiero moje życie nabierało „sensu”, wszystko stawało się takie różowe…

Nawet nie zauważyłem chwili, gdy znalazłem się w szponach alkoholizmu. Straciłem kontrolę nad sobą i nad swoim życiem. Zacząłem pożyczać pieniądze na alkohol, bo po prostu musiałem pić, żeby przeżyć kolejny dzień.

Bardzo chciałem znowu żyć normalnie, nie pijąc. Udawało mi się to, ale tylko do dnia wypłaty. Wtedy przepijałem pieniądze i kiedy się kończyły, znów mobilizowałem się do normalnego życia.

W tym czasie zacząłem poważnie myśleć o założeniu rodziny. Mając 20 lat, poznałem swoją przyszłą żonę. Przez trzy lata narzeczeństwa skrzętnie ukrywałem przed nią swoją chorobę, przekonany, że sam dam sobie radę ze swoim piciem.

Nadszedł dzień ślubu. Na weselu zachowywałem się jak przykładny mąż, ale już na poprawinach upiłem się do nieprzytomności…

Bóg obdarował mnie synem i córką. Szalałem z radości za każdym razem, kiedy żona urodziła dziecko. Z tej radości, że zostałem ojcem, znowu piłem, nie myśląc wcale o tym, ile żona musiała się nacierpieć, wydając na świat nasze dzieci.

Nie trafiały do mnie żadne argumenty żony, jej płacze, prośby ani błagania… Widziałem jej cierpienie, ale niestety alkohol był ode mnie silniejszy… Trwoniłem całe wypłaty, więc znowu zacząłem pożyczać pieniądze i je przepijać.

Posunąłem się nawet do kradzieży. Zło opętało mnie całkowicie… Mojemu pijaństwu towarzyszyły zawsze awantury: w amoku rozbijałem meble, wyżywałem się psychicznie i fizycznie na żonie.

Wiele razy musiała dzwonić na policję. Żeby miała spokojną noc, policjanci odwozili mnie do izby wytrzeźwień. W sumie byłem tam sześć razy… Po kolejnej takiej awanturze poprosiła, żeby mnie nie zabierali, bo nie ma już z czego zapłacić za nocleg w izbie…

To był koszmar. Wiele razy po wytrzeźwieniu nie mogłem uwierzyć w to, czego narobiłem. Czułem się zupełnie bezradny… Zacząłem wtedy szukać pomocy u Boga i przedstawiłem Mu wszystkie swoje problemy.

Ale gdy było już trochę lepiej, zapomniałem o wdzięczności, zlekceważyłem Bożą pomoc – napiłem się i usiadłem za kierownicą. Było to 12 kwietnia 1995 roku.

Straciłem panowanie nad samochodem (może zasnąłem – nic nie pamiętam, miałem 1,6 promila alkoholu we krwi), zjechałem z drogi i ściąłem drzewo, zatrzymując się dopiero na następnym. Znowu Pan Bóg czuwał nade mną – straciłem tylko przytomność, widząc w oddali jakby małe światełko…

Ocknąłem się następnego dnia na oddziale ortopedii w bydgoskiej klinice. Noga na wyciągu, ręka w gipsie, oko pozszywane, nos złamany… Widząc to, pomyślałem: „No, to szatan ma mnie w swoich sidłach. Omamił mnie już do końca!”.

Największą karą za pijaństwo była moja nieobecność na I Komunii św. mojego syna. On pierwszy raz przyjmował Pana w Eucharystii, a ja mu zrobiłem taki prezent!… Prosiłem Boga w modlitwie, żeby syn potrafił mi kiedyś wybaczyć. Postanowiłem, że po powrocie ze szpitala przestanę pić i zacznę życie od nowa.

Wróciłem do domu i nie mogąc jeszcze nic zrobić wokół siebie, wymagałem stałej opieki. Żona mnie pielęgnowała, chodziła koło mnie całymi dniami, aż stanąłem na nogi.

Zacząłem kuśtykać o kulach i czułem się coraz silniejszy. Na tyle silny, by znowu pić i robić awantury… Tak było przez trzy lata. W końcu żona nie wytrzymała i wniosła sprawę o rozwód.

I znów zwróciłem się z rozpaczą do Boga. Oddałem się cały Jezusowi Chrystusowi i Jego Matce. Modliłem się szczerze, odmawiałem różaniec i odmawiam go do dziś. Zawierzyłem głęboko Bożej miłości do mnie i te modlitwy pomogły mi pomału przeżyć każdy kolejny dzień.

I oto noszę w sobie dowód, że Bóg żyje i jest wśród nas: pokochałem Go całym sercem i przyjąłem Jego pomoc, a On mnie uleczył. On jest prawdziwym Lekarzem dusz i ciał.

Nikt z lekarzy specjalistów nie był w stanie mi pomóc ani tabletkami, ani psychoterapią. Dopiero szczera modlitwa i obcowanie z Panem Bogiem okazały się skutecznym lekarstwem na zło, w którym się pogrążałem.

Dzisiaj jestem szczęśliwym człowiekiem: nie piję i trwam w małżeństwie. Codziennie wspólnie z żoną i dziećmi odmawiamy różaniec z Radiem Maryja, a wieczorem rozważamy koronkę do Siedmiu Boleści Matki Bożej.

Modlę się gorąco i staram się przestrzegać przykazań, nie opuszczam Mszy św. Czytam Pismo święte, mam zawsze otwarte uszy na słowo Boże. Najbardziej lubię psalmy, bo w każdym z nich znajduję odniesienie do swojego życia. W szczególnie piękny sposób uczą, jak sobie radzić w trudnych chwilach.

Piszę to świadectwo, żeby pomóc innym alkoholikom oraz uzależnionym od wszelkich nałogów. Zwłaszcza myślę o tych najmłodszych, którzy dopiero zaczynają się wplątywać w sidła szatana, aby w porę przejrzeli i zawierzyli Panu Bogu – tak, jak ja zawierzyłem!

Codziennie proszę Jezusa i Jego Matkę o pomoc dla siebie i mojej rodziny oraz dla wszystkich rodzin dotkniętych problemem alkoholizmu.

Bóg jest najlepszym lekarzem. On jest moją miłością na zawsze. Moje serce Jemu zaufało.

Wojtek